Dni we Dworze Róż płyną spokojnie. Ranki wypełnione są zapachem mocnej kawy, którą uwielbia Tom, i pieczonego pieczywa pochłanianego przez Harry'ego. Po śniadaniu następuje jeden z nielicznych momentów, kiedy Harry może wreszcie pobyć z Voldemortem — powłóczyć się za nim, gdy warzy jakieś eliksiry i zarzucać milionem zbędnych pytań. Bo pan domu zazwyczaj znika po obiedzie i Harry nie udaje, że nie wie, co wyrabia. Doskonale zdaje sobie sprawę, że Voldemort planuje jak obrócić znany świat do góry nogami, ale Harry'ego niezbyt go obchodzi. Niech wymorduje wszystkich, Harry po prostu chce być z nim.
Harry'ego obchodzi przyjemne ciepło dnia i ciemne noce pełne gwiazd. Obchodzą go płochliwe ptaki, które czasami nabierają odwagi i wydziobują ziarno proste z jego wyciągniętej dłoni. Obchodzą go miłe pogawędki z Burką i długie rozmowy z Tomem na ganku, gdy przy świetle gwiazd zdradzają największe sekrety świata.
I tylko chłodne i samotne noce burzą obraz sielanki.
— Jakie dzisiaj plany? — pyta Harry, obserwując jak Voldemort smaruje tosta truskawkowym dżemem, który spływa po chlebie jak gęsta krew.
— Ty zostajesz bezpieczny tu, a ja muszę omówić parę słów z Lucjuszem. — Tom nawet nie patrzy w stronę Harry'ego, wypowiadając te słowa.
— To idiota — odpowiada naburmuszony Harry. Nabiera pełną łyżkę miodu i wsadza do buzi całą naraz. Voldemort przewraca oczami. Chłopak chce coś powiedzieć w odpowiedzi na ten gest, ale usta zakleja lepka słodycz.
— Przydatny idiota — poprawia jego słowa ze spokojem i gryzie tosta, a spieczone pieczywo wydaje chrupiący dźwięk.
— Ja bardziej bym ci się przydał — mówi Potter, kładąc głowę na drewnianym stole. Z tej perspektywy widzi jak Tom odkłada posiłek i wreszcie spogląda na Harry'ego.
— Rozmawialiśmy o tym — wzdycha Voldemort. — Wiele razy — uściśla. — Zapewniam cię, że moje zdanie nie zmieniło się od wczoraj.
— Ale... — Harry podnosi się, chcą protestować dalej, ale Voldemort obraca się i kładzie mu palec na ustach, przerywając dalszą wypowiedź.
— Byłbyś w stanie kogoś zabić? — szepcze. — Bez zawahania podciąć gardło, wysłać Klątwę Uśmiercającą prosto w serce?
— Gdybym miał różdżkę, to pewnie — odpowiada, niewiele myśląc o konsekwencjach tych słów.
— Nosisz w sobie moją cząstkę duszy. I dopóki nie rozwiążę problemu z esencją Ekrizdisa, zostajesz tu. Koniec kropka. — Voldemort spogląda na niego ze ściągniętymi brwiami. — Zrozum — mówi— że tu chodzi o twoje bezpieczeństwo. Czarny Zamek nie jest tak dobrze chroniony jak Dwór Róż. Śmierciożercy rozszarpią cię jak hieny szczeniaczka.
— Umiem się bronić — mówi. — W dodatku z Bellą się dogadywałem — upiera się.
— Oddzielały was kraty — przypomina Voldemort. Odsuwa się i wyciąga rękę z filiżanką, a dzbanek unosi się w powietrze i nalewa gorącej kawy.
— Nie chcę tu siedzieć — odpowiada Harry, nadal upierając się przy swoim.
— Chcesz wrócić do Azkabanu? — Głos Toma jest zimny i podszyty irytacją. Harry kuli się w sobie na samo wspomnienie.
— Przecież wiesz, że nie, ale... tu jest nudno, bo co ja tu robię? Siedzę wśród książek i martwych róż. — Zakłada ręce i spogląda na Voldemorta spod półprzymkniętych powiek.
— To je ożyw — rzuca uwagę Riddle i wstaje. — Biblioteka jest do twojej dyspozycji — dodaje i wychodzi, a Harry zostaje sam.
— To zwykłe wykorzystywanie — mamrocze i dopija sok. Burka z pośpiechem zgarnia wszystko ze stołu i zaczyna sprzątać. Dla Harry'ego to znak, że ma się wynosić z jej kuchni i nie przeszkadzać. — Jakby sam nie mógł naprawić kwiatów, które sam zniszczył — dodaje i trzaska drzwiami, wychodząc na ganek.
Słońce wisi wysoko, oświetlając ogród przyjemnym blaskiem. Liście dębu szumią, gdy Harry podąża grząską ścieżką, przypatrując się różom. Przy niewielkiej polanie, którą Harry zna dobrze ze snów, rosną najbardziej poszkodowane krzewy. Tu nawet trawa wyschła na wiór, jakby ktoś oblał ją żrącym specyfikiem.
— Albo Tom nie wie, że kwiaty się podlewa — mówi do siebie z przekąsem.
Kuca i bierze w palce płatek róży, który rozpada się, gdy tylko go dotyka jakby zrobiony z popiołu. Przeciera pył między palcami, po czym wysypuje na uschniętą trawę.
— Czeka mnie dużo pracy — wzdycha i podnosi się. Przechodzi przez kolczaste krzaki i udaje się do pobliskiej szopy na narzędzia. Za drewnianą budką rozciąga się łąka, a na łące coś, o czym Harry wolałby zapomnieć. Mimo to mija szopę i staje przed kamiennym murem, za którym rozciąga się złociste ściernisko z okrągłymi balotami słomy.
Przy wysokim krzewie widnieje świeżo skopana ziemia, a Harry bardzo dobrze wie, co jest tam zakopane. Przełyka ślinę.
Nie za bardzo wie jak się ma czuć z faktem, że Nagini zginęła za niego. Gani się, że jego myśli są tak egoistyczne, bo jedyne, co potrafi wyróżnić z wielu skomplikowanych uczuć, to ulga. Ulga, że jest żywy, bezpieczny. Nieważne jakim kosztem.
Harry wraca się i zrywa wyschnięty kwiat róży, po czym kładzie go na prowizorycznym grobie węża. Pamięta jak Tom wyszedł w ulewę i wrzucił martwe cielsko do głębokiego dołu. Harry siedział przy kominku w salonie owinięty kocem i przez szybę patrzył, jak mokra szata Voldemorta przylepia się do jego szerokich barków.
Potter wzdycha i wchodzi do szopy, by wziąć szpadel. Stara się oczyścić umysł z jadowitych myśli i zająć go pracą, gdy przekopuje grządki i spulchnia ziemię.
Gdy kończy, słońce powoli zachodzi za wzgórzem. Harry prostuje zbolałe place i podbiera się na szpadlu wbitym w ziemię. Osłania oczy ręką i wpatruje się w jasne słońce. Chmury powoli gromadzą się i zasłaniają błękitne niebo. Harry czuje uciążliwą duchotę i postanawia, że potrzebuje czegoś zimnego, dlatego też odstawia narzędzia do szopy, którą zamyka i wraca do dworku.
— Burko! — Z wahaniem wchodzi do kuchni i rozgląda się za skrzatką.
— Czego sir sobie życzy, sir! — woła piskliwie, materializując się tuż u stóp chłopaka.
— Mamy jakąś lemoniadę?
— Oczywiście sir! — mówi z poważnym wyrazem twarzy i znika.
— Tylko z lodem proszę! — woła za nią i wraca na ganek, by dać odpocząć bolącym kościom. Kładzie się na drewnianym leżaku z westchnieniem. Nawet nie zauważa, kiedy zasypia ogarnięty zmęczeniem.
Budzi go sowa. Jej pohukiwanie to jedyny odgłos, który niesie się suchym powietrzem. Harry odgarnia cienki koc, którego nie pamięta, by brał. Na stoliku obok stoi pełna szklanka lemoniady zaczarowana tak, by lód się nie roztopił. Harry odgarnia spocone włosy i wypija zawartość duszkiem.
Nagle powietrze przeszywa jasny błysk, po którym rozlega się głuchy grzmot. Harry podskakuje rozgląda się ze strachem po ogrodzie. Zaczyna padać deszcz, istne oberwanie chmury. Harry szybko wchodzi do domu i zamyka drzwi. Odstawia pustą szklankę w kuchni i kieruje się do swojego pokoju.
Pierwsze co robi, to zasłania wysokie okna, ale i tak błyskawice oświetlają każdy kąt, nadając cieniom upiornego kształtu. Harry całą kołdrę zrzuca na ziemię, zostawia tylko pojedynczą poduszkę, i kładzie się na gołym materacu zaścielonym jedynie cienkim prześcieradłem.
Wpatruje się w zdobiony sufit i próbuje zignorować trzaski grzmotów na zewnątrz. Ostateczne przewraca się na drugi bok, podkula nogi i zasypia.
Jednak nadal słyszy szmery. Szmery i jęki, które ostatecznie go budzą.
Jest cały spocony i klejący. Dotyka gorącego czoła i rozgląda się w panice. Na zewnątrz nadal szaleje nawałnica; gałęzie dębu uderzają w szyby, a ciężkie krople deszczu bębnią o dach.
Jednak Harry w tym hałasie słyszy co innego. Ciche jęki. Jakby charczenie trupa. Podrywa się z łóżka, bierze poduszkę i wchodzi na korytarz, nie oglądając się za siebie. Byle dalej od Ginny. Bo Harry wie, że to ona i wie, że nie przeżyje nocy z nią w pokoju.
Schodzi na dół i wchodzi drugimi schodami do części domu, gdzie znajduje się sypialnia Voldemorta. Nie puka, po prostu otwiera proste, drewniane drzwi i wchodzi do pomieszczenia, na środku którego znajduje się duże łóżko z czarną pościelą.
Tom nie śpi. Czyta książkę przy mętnym blasku świecy, a Harry'ego uderza myśl, że w tych okularach wygląda jak profesor Harvardu.
— Burza mnie obudziła — tłumaczy Harry i drepcze z poduszką przytuloną do piersi do wolnej strony łóżka, po czym pakuje się pod kołdrę i przekręca na bok.
— Ostatni raz — wzdycha Voldemort i przewraca stronę książki. Harry uśmiecha się lekko.
Jakby nie mówił tego co noc — myśli i zasypia snem wolnym od koszmarów... i Ginny.
~*~
Draco zerka zza regału i obserwuje jak blondynka przesuwa palcem po grzbietach wielokolorowych ksiąg. Fioletowa z gwiazdkami zaczyna śpiewać dziecięcą piosenkę, co wzbudza perlisty śmiech u dziewczyny.
Teraz albo nigdy — myśli Draco i wychodzi zza regału.
— Cześć — mówi, po czym od razu karci się w myślach. Nie mogłeś powiedzieć niczego bardziej sztywnego, idioto.
Luna Lovegood odwraca się w jego stronę, a jej duże oczy rozszerzają się, nadając jej wygląd ryby.
— Uroczej ryby — mówi Draco, a Luna uśmiecha się, ukazując rząd drobnych zębów.
— Najsłodsze ryby pływają w naszym hogwarckim jeziorze — mówi.
— Ta... na czele z Wielką Kałamarnicą — sarka Malfoy.
— Dokładnie! — przytakuje z entuzjazmem Luna, nie zwracając uwagi na sarkazm swojego rozmówcy. — Widziałeś kiedyś jej oczy? Są pełne miłości.
— Nie — odpowiada. — Nie mam ochoty wylądować w jej brzuchu.
— Ależ skądże! — oburza się dziewczyna. — Zjada tylko przystojnych brunetów, których oczy mienią się fiołkami — dodaje lekkim tonem.
Zapada cisza. Luna kartkuje księgę, a Draco stoi z boku jak ten kołek, próbując wymyślić sposób, w jaki mógłby wciągnąć dziewczynę w rozmowę. Bo Luna to idealny sposób, by sprostać zadaniu Voldemorta i Draco nie zamierza zmarnować tej szansy. Nie po to śledził dziewczynę przez pół Hogwartu, by teraz po prostu się poddać.
— Czego szukasz? — pyta w końcu, chcąc przerwać ciszę.
— Sposobu jak wyleczyć rannego terstala — odpowiada.
— Spróbuj w Dziale Ksiąg Zakazanych. — Draco widzi w tym swoją szansę, pomoże jej i w ten sposób zyska wdzięczność i dozgonną przyjaźń, co ułatwi realizację planu.
— Myślisz, że tam coś o tym będzie? — Odwraca się w jego stronę z miną pełną nadziei.
— Pewnie — odpowiada. — To przecież czarnomagiczne stwory.
— Wcale nie! — krzyczy i marszczy jasne brwi.
— Nie?
— Nie! Są miłe i urocze!
— Jaaasne... — mówi z powątpiewaniem, ale wpada na świetny pomysł i pyta: —To może mi pomożesz? Nauczysz mnie o terstalach!
— To idealny pomysł! — mówi i chwyta jego rękę w obie swoje. Draco próbuje nie patrzeć w wielkie oczy lśniące niczym najjaśniejsze iskierki. — Chodźmy! — Uśmiecha się i ciągnie go w stronę wyjścia.
— Do widzenia, pani Prince! — krzyczy Luna na odchodnym. — Powodzenia w szukaniu Zgryźliwych Moli!
Tuż przed granicą Zakazanego Lasu Draco puszcza rękę Luny i zatrzymuje się. Dziewczyna ogląda się z pytającym wyrazem twarzy.
— Chyba... nie idziemy do Zakazanego Lasu? — pyta blady.
— Ależ oczywiście! — krzyczy uradowana, tym samym potwierdzając najgorsze obawy Malfoya. — Gdzie indziej miałyby żyć? Tylko tam są wolne — dodaje, patrząc na niego wielkimi, błękitnymi oczami. Malfoy przełyka ślinę, kiedy dziewczyna znika wśród gęstych zarośli lasu.
— Czekaj! — krzyczy i dogania ją szybko. Splata ze sobą ich palce, patrząc gdzieś w bok. — Nie możemy się rozdzielić — tłumaczy.
— Jasne, w końcu króliczki to strachliwe stworzonka — mówi do siebie, ale po chwili zmienia ton na podekscytowany, gdy wspina się na palce i wolną ręką wskazuje na niebo. — Słońce wyszło zza chmur!
— No, super — mamrocze Draco, a Luna obdarza go olśniewającym uśmiechem i ciągnie w stronę ciemnej strony lasu, gdzie korony drzew splatają się tak gęsto, że tylko nieliczne promienie słońca się przez nie przedostają.
— Jak zginiemy, to to twoja wina — mówi roztargniony i rozgląda się wokoło, nadsłuchując. — Słyszałem, że tu żyją nawet wilkołaki.
— Są puchate i mięciutkie — potwierdza Lovegood.
Niezrównoważona psychicznie wariatka, mówi w myślach Draco.
Idą jeszcze chwilę, zanim Luna zatrzymuje się i ściąga z ramienia ciężką torbę. Kładzie ją na trawie z westchnieniem ulgi i wyciąga ze środka dwa kawałki surowego mięsa ociekającego krwią.
— Masz. — Wyciąga rękę z jednym kawałkiem i podaje Draco.
Wszystko, by przeżyć, myśli i chwyta miękkie mięso z wyrazem obrzydzenia na twarzy. Kawałek jest śliski i ciężki.
— Wystaw tak rękę — instruuje go Luna, wyciągając swoją i pokazując jak ma to zrobić. — I poczekaj. Zapach krwi ich przyciągnie.
— K-krwi?! — Draco odwraca się gwałtownie w stronę dziewczyny.
— Lubią surowe mięsko — tłumaczy z uśmiechem dziewczyna. Draco chce krzyknąć, że oni oboje też są surowym mięsem, ale zaraz po jej słowach w zaroślach coś szeleści i na polanę pełną pokrzyw wychodzi czarny koń. A raczej jego szkielet obleczony czarną, błyszczącą skórą posiadający skrzydła nietoperza.
Terstal parska i uderza przednimi kopytami o ziemię. Luna robi niewielki krok do przodu, a terstal strzyga uszami i podchodzi do dziewczyny, po czym porywa wielki kawał mięsa wielkimi zębiskami i zjada na raz.
Draco wpatruje się w stworzenie oszołomiony. Pierwszy raz może zobaczyć terstala. Przed oczami staje mu ostatnie zebranie śmierciożerców, widzi posadzkę czerwoną od krwi i zatrutego wina oraz ludzi ubranych w czarne szaty, którzy leżą w tej krwi i powoli umierają. A nikt nie rusza się, by im pomóc; jedynie Czarny Pan śmieje się mrocznie.
— Oooch! — wykrzykuje dziewczyna. — Widzisz je?
— Ty też? — pyta Draco. Dziewczyna uśmiecha się smutno i kiwa głową. Draco uznaje, że grzeczniej będzie nie kontynuować tematu, więc zamiast tego pyta:
— Dlaczego tu przychodzisz?
— Bo to moi jedyni przyjaciele — odpowiada, a Draco łapie się na tym, że zaczyna współczuć dziewczynie.
— A Granger i Weasley? Przecież byłaś z nimi i pomagałaś uwolnić Pottera. — Draco korzysta ze sposobności i przechodzi do kwestii, która go najbardziej interesuje.
— Tak, było zabawnie — mówi z uśmiechem, który dla Draco wydaje się bardzo smutny. — Ale teraz już ich nie ma, każdy zajmuje się swoimi sprawami... ale niedługo mamy się spotkać! — dodaje radośniejszym tonem.
— Naprawdę? — pyta Draco, a jego serce głośno dudni.
— Yhym — mruczy i głaszcze terstala po głowie. — Ale ty też możesz przyjść! — Odwraca się w stronę Draco z zarumienionymi policzkami i świecącymi oczami. — Skoro jesteś moim przyjacielem, to możesz przyjść. I wtedy będziemy razem i nikt nie będzie samotny — dodaje.
Draco czuje się, jakby dziewczyna odniosła mylne wrażenie, że on też jest samotny, ale kontynuuje grę i przytakuje.
— Byłoby świetnie — mówi.
— To załatwione! — Luna klaszcze w dłonie i nagradza Draco uśmiechem, który powoduje, że coś nieprzyjemnie ściska jego klatkę piersiową, jakby potwór wyrzutów sumienia. — Cieszę się, że zostaliśmy przyjaciółmi!
— Ja też — odpowiada z nerwowym uśmiechem i przygląda się kolejnym terstalom wychodzącym z lasu.
Gdy Draco wraca do zamku z radosną Luną u boku, nie może pozbyć się ponurego poczucia osiągnięcia celu. Wykonał pierwszą część zadania, jest już bliżej, by wykonać wolę Pana, ale coś w obrazie tańczącej śród kwiatów i much blondynki nie pozwala mu się cieszyć.
Ale zrobi to. Zostanie śmierciożercą, z którego jego ojciec będzie dumny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz