Harry budzi się z przyjemnego snu i głośno ziewa. Dawno nie czuł się tak wypoczęty. Nic go nie boli, a myśli są zadziwiająco klarowne. Ściąga szorstki koc, którym przykryty był w nocy i schodzi z łóżka, chcąc się napić wody.
Szklanka jest matowa, jakby zaklęcie czyszczące zostało na nią rzucone od niechcenia, ale Harry już dawno znieczulił się na te wszystkie obrzydliwe widoki, na które narażony jest w Azkabanie. Jednak gdy podnosi szklankę do ust i zerka na taflę mieniącej się wody, upuszcza naczynie, odskakując z krzykiem. Naczynie rozbija się na dziesiątki błyszczących kryształków, rozsypując po kamiennej podłodze, a cała zawartość rozlewa się po posadzce.
Harry patrzy się w rozbitą szklankę i próbuje uporządkować rozszalałe myśli. Na pewno zobaczył wewnątrz język Ginny. Nie wie, skąd ta pewność, że organ należał do niej, po prostu tak czuje. Innego wytłumaczenia nie ma, tylko jej duch, jej zjawa, prześladuje go od świtu do zmierzchu.
Klęka, mocząc ubranie rozlaną cieczą, i zaczyna przeszukiwać odłamki szkła, szukając języka dziewczyny. Z każdą sekundą panika ogarnia go coraz bardziej, a ręce coraz gwałtowniej i mniej uważnie odgarniają ostre odłamki. Ostatecznie podłoga mieni się nie od wody, a od jego krwi.
Harry wstaje powoli otumaniony, nie czując bólu. Po prostu zerka na czerwone ręce i drobne kreski na skórze, z których wypływa świeża krew.
Cofa się o dwa kroki. Przystaje. Spogląda w górę w niekończącą się ciemność i zaczyna się śmiać.
Nie pamięta jak potem trafia na łóżko, pamięta jednak jak budzi się zmarznięty, a jego pierwszą myślą jest Tom. Tom i ciepły koc, Tom i jego kojące niczym miód słowa i uścisk emanujący aurą bezpieczeństwa.
— Tom? — woła w przestrzeń, licząc na jakikolwiek kontakt, by pozostać przy zdrowych zmysłach, by nie oddać się ponownie otchłani szaleństwa.
Jednak Voldemort mu nie odpowiada. Harry wzdycha zawiedziony. Nie potrafi się przyznać przed samym sobą, że autentycznie tęskni za tym człowiekiem, więc wmawia sobie, że po prostu łaknie kontaktu z kimkolwiek. Nawet taki socjopatyczny drań się nada.
Harry zamiera na chwilę z nadzieją, że Voldemort usłyszał jak Harry obraził go w myślach i zabierze go stąd, by go skarcić. Jednak nic się nie dzieje. Cisza i pustka, która dudni w jego głowie. Martwa cisza w martwym budynku z martwym chłopcem w środku.
Sfrustrowany Harry przewraca się na plecy i z nudów zaczyna liczyć owce. Uporczywie ignoruje zbliżające się zimno, które przesuwa się powoli, zostawiając ciarki na skórze chłopaka niczym delikatne szczypanie mrozu, które narasta z każdą upływającą sekundą.
Zasypia utulony przez zimno, zjawy czające się pod łóżkiem i zdzierających sobie głos więźniów z cel na dole. Enigmatyczny szept wydobywający się z popękanych ust Ginny jest jak kołysanka śpiewana przez konające zwierzę.
Kolejne przebudzenie następuje, gdy na zewnątrz jest jasno. Harry wzdryga się, próbując odpędzić nocne koszmary. Drugą jego myślą jest Tom, który nadal nie odpowiada na wołania Harry'ego, co budzi niepewność w chłopaku. Boi się zostać sam, bez natrętnej obecności mordercy, ale jednak pełnej ciepła drugiego człowieka.
Harry podrywa głowę, gdy słyszy szczęk kluczy. Jego serce irracjonalnie zaczyna bić w szalonym tempie.
Klamka opada powoli w dół, a Harry panikuje. Zupełnie nie wie, co robić. Co powinien zrobić? Nie ma gdzie uciec przecież. Jest uwięziony, do cholery.
Do celi wchodzi dobrze znany Harry'emu strażnik. Harry wie, gdzieś tam w podświadomości, że powinien wstać i ruszyć wraz z czarodziejem w stronę prysznica. Ale nie potrafi. Tak jakby strach całkowicie go sparaliżował, nie pozwalając wystawić palca od stopy poza łóżko, którego krawędź wyznacza linię bezpieczeństwa.
Strażnik marszczy brwi. Czeka, aż Harry podejdzie. Jednak chłopak nie ma takiego zamiaru, co to to nie. Nie da się halucynacjom. Będzie silny. Tak, będzie silny i zaczeka aż Tom go uratuje.
Wiele razy był naiwny i dawał się nabrać na podłe i podstępne sztuczki dementorów, ale koniec z tym, nie tym razem. Teraz Harry zamierza zachować trzeźwość umysłu.
Zachowanie Harry'ego irytuje rosłego czarodzieja stojącego w drzwiach celi. Wyciąga różdżkę i kieruje ja w stronę chłopaka — Harry kuli się w sobie na ten widok.
Z ust strażnika wydobywa się ciężkie westchnienie, kiedy ten opuszcza swoją pozycję i podchodzi do Harry'ego, by mocno chwycić go za ramię i postawić na nogi.
To działanie zapala czerwoną lampkę w głowie młodego czarodzieja i jednocześnie pali wszystkie obwody odpowiedzialne za racjonalne myślenie, bo Harry wpada w szał. Dosłownie. Harry zaczyna przeraźliwie krzyczeć, jakby dotyk strażnika był trujący i wypalał, powoli i boleśnie, każdą jedną tkankę znajdującą się w skórze.
— Ej! Uspokój się!
Gdyby Harry był przy zdrowych zmysłach, pewnie czułby się dumny, że wreszcie zmusił swojego strażnika do wypowiedzenia jakiegoś słowa. I to nie jednego, a trzech! Jednak Harry zaczyna wyrywać rękę z uścisku i jednocześnie próbuje odsunąć się jak najbardziej pod ścianę.
Mocny uchwyt jednak nie puszcza, więc Harry zaczyna uderzać wolną ręką ramię strażnika.
— Co z tobą jest...?
— Zostaw mnie! Zostaw! Nie pójdę z tobą! Z nimi też nie pójdę! — krzyczy Harry, a po policzkach zaczynają spływać piekące łzy. — Nie! Nie dam się zakopać! Słyszysz?! NIE ZABIJECIE MNIE! Nie zabijecie mnie znowu...!
— Ej! Potter! Nikt cię nie zabije!
— Już raz mnie zabiłeś! — wykrzykuje mu Harry w twarz. — Zakopaliście mnie!
Ciągle krzycząc słowa bez sensu, zaczyna się wyrywać i szarpać. W pewnym momencie nawet próbuje kopnąć trzymającego go czarodzieja, ale ten łapie go za stopę i boleśnie ściska. Harry wyrywa ją szybko i próbuje odsunąć się na tyle, by strażnik nie był w stanie go ponownie dosięgnąć.
Upartość chłopaka działa na nerwy strażnika, który z warknięciem zrzuca go z łóżka. Przerażony Harry upada na zimną podłogę, boleśnie obijając swoje ramię.
— Nie podchodź! — krzyczy. Wycofuje się do rogu celi, jednak strażnik podąża za nim. — Zostaw mnie! — dodaje rozpaczliwie, skomląc jak zranione zwierzę.
— Uspokój się — próbuje przemówić mu do rozsądku, jednak Harry w odpowiedzi jedynie histerycznie kręci głową.
— Nie, nie, nie, nie. Nie dam się oszukać! — oznajmia.
Strażnik zerka w stronę drzwi, automatycznie wzrok Harry'ego też tam wędruje.
Przecież drzwi są otwarte, myśli.
Z całej siły kopie starszego czarodzieja w brzuch, że ten w odpowiedzi zgina się w pół, sycząc z bólu i zaskoczenia. Harry wykorzystuje ten moment, by go ominąć i dopaść drzwi.
Rozgląda się rozpaczliwie po korytarzu, szukając drogi ucieczki, by ratować swoje życie.
— Dam radę — mówi i biegnie w stronę schodów. Jednak za zakrętem czeka kolejny strażnik. Harry zatrzymuje się gwałtownie.
— Co jest...? — Zdezorientowany czarodziej jak głupi wpatruje się w Harry'ego, który stoi na boso w łachmanach. Z jego ran po szkle wypływa świeża krew, co nadaje mu makabryczny wygląd.
— Nie zabijecie mnie! — krzyczy Harry i zaczyna się cofać. Krok po kroku, aż za sobą nie ma nic poza kamienną ścianą. Przełyka ślinę. Gdzie ma teraz uciec?
— NIE ZBLIŻAJ SIĘ! — wrzeszczy do strażnika, który zaczyna powoli do niego podchodzić. Harry przymyka na chwilę oczy, próbując się uspokoić. Otwiera je z morderczym postanowieniem — zrobi wszystko, by przeżyć.
Rzuca się na strażnika, bijąc go na oślep pięściami. W rozgardiaszu mężczyzna próbuje sięgnąć po różdżkę schowaną w fałdach szaty, jednak Harry uderza i uderza, nie pozwalając na jakiekolwiek działanie. Przyszpila do wilgotnej podłogi, wbijając przydługie paznokcie w odsłoniętą szyję czarodzieja.
— Nie umrę — warczy. — Nie zakopiecie mnie ponownie. Nie! Słyszysz?!
Zaciska ręce na gardle mężczyzny coraz mocnej, niczym szaleniec obserwując rozszerzone źrenice i przekrwione białka. Usta otwierają się i zamykają, mężczyzna charczy, plując śliną, która strużką spływa na zaciśnięte ręce Harry'ego.
— To ja... — zaczyna Harry, ale przerywa mu świst zaklęcia. Odwraca się gwałtownie, by zobaczyć jak w jego stronę pędzi czerwony promień, a potem osuwa się nieprzytomny na miękkie ciało strażnika.
~*~
Ogród przysłania pole widzenia aż po horyzont, kilometry żywopłotu ciągną się w daleko tam, gdzie nie sięga wzrok Voldemorta, który przechadza się żwirowymi alejkami z ciężką Nagini oplecioną wokół ramion mężczyzny. Jej ogon zwisa w powietrzu, czasami się zwijając, to rozwijając w zależności od kaprysu węża.
Dzięki magii skrzatów domowych prawa natury nie imają się roślinności w ogrodzie otaczającym dwór Malfoyów, więc kwiaty są w pełnym rozkwicie, a wszystkie liście mienią się wiosenną zielenią pomimo wczesnej jesieni.
Lord Voldemort zatrzymuje się przy dorodnym krzaku bordowych róż.
— Przydałyby się u nas, nie sądzisz, moja droga? Mają idealną barwę.
Nagini unosi łeb i z niechęcią spogląda na kwiaty, których płatki wyglądają, jakby ktoś zanurzył je we świeżej krwi.
— Badyle jak badyle — odpowiada, po czym z powrotem kładzie łeb na ramieniu swojego pana.
— Wezmę od Lucjusza szczep. — Voldemort ignoruje wypowiedź Nagini, puszczając ją mimo uszu.
— Harrym byś się zajął, a nie kwiaty ci w głowie.
— Harry jest zajęty. — Voldemort urywa jeden płatek i wącha delikatnie mdły zapach róży. Po chwili płatek ląduje na żwirowej ścieżce, a mężczyzna depcze go obcasem, kontynuując przechadzkę.
— Nie skarżyłeś się, że cię woła bez ustanku?
— I właśnie dlatego ma radzić sobie sam, nie jestem skrzatem domowym przybywającym na jego każde zawołanie.
— A co z planem?
— To nic nie zmieni. On już jest mój — dodaje z morderczym błyskiem w oku i krwiożerczym uśmiechem.
— Taki pewien jesteś?
— Nie ma innej możliwości, uzależniłem go od siebie.
— Może i racja... — wzdycha wąż i wraca do wygrzewania się na słońcu. Voldemort z kolei podchodzi do rozłożystego drzewa z zamiarem studiowania w cieniu ksiąg.
— Panie! — Dobiega go głos Lucjusza Malfoya, który wyłania się zza zakrętu ubrany w ciepłą szatę. Voldemort ignoruje przybysza, siada na białej ławce i otwiera księgę, którą w pomniejszonym rozmiarze niósł w kieszeni.
— Panie mój. — Lucjusz staje przed Lordem Voldemortem i kłania się nisko.
— Coś się stało? — Zmrużone oczy spoglądające na Malfoya zza księgi nie zwiastują miłej rozmowy, jeśli okazałoby się, że ten zajmuje uwagę swego pana bzdurami.
— Znalazłem człowieka, który idealnie nadaje się do misji — zwierza się Lucjusz.
Voldemort odkłada księgę i spogląda na Malfoya wyczekująco.
— Mów dalej.
Lucjusz odkaszluje cicho i kontynuuje:
— Nazywa się Berta Jorkins i przez rodzinę uznawana jest za zaginioną. Rzucone zostało na nią silne zaklęcie pamięci i biedaczka zagubiła się w Albanii. Czarodzieje, którzy ją znali, zgodnie twierdzili, że to rozkojarzona idiotka, która kochała wścibiać nos w nie swoje sprawy.
— W istocie, po tak silnym zaklęciu jej umysł pewnie ledwo się trzyma... Ale to nie może być głupia osoba, Lucjuszu. Albo ujmę to inaczej — wzrok Voldemorta twardnieje — musi wykonać zadanie. Elfias Dodge ma być martwy przed końcem tego tygodnia.
— Nie będzie żadnego problemu, panie. Zapewniam. — Głos Lucjusza jest pewny i dźwięczny. — Ten przyjaciel mugoli to starzec, jestem pewien, że da się omotać młodej dziewczynie.
— Oby tak było. Znalazłeś przedmiot, o który prosiłem?
Lucjusz pospiesznie wyciąga z kieszeni srebrny wisiorek i kładzie go na wyciągniętą dłoń Voldemorta.
—Stary Borgin zapewniał, że to oryginał. Sprawdziłem to, oczywiście, i wszystko wskazuje na to, że w istocie należał do Grindelwalda.
— Umieść to w jej kieszeni — poleca Voldemort, oddając łańcuszek z zawieszką w kształcie trójkąta. — Tak, aby ci idioci aurorzy go znaleźli.
— Tak jest, mój panie. — Lucjusz kłania się, ale nie odchodzi. W dalszym ciągu stoi przed Voldemortem, który z powrotem zagłębia się w lekturze.
— Coś jeszcze?
— Panie — zaczyna Malfoy, lekko się wahając — czy w takim razie będziemy wychodzić z ukrycia? Uwolnimy resztę z Azkabanu?
— W swoim czasie, Lucjuszu, w swoim czasie. Najpierw trzeba przygotować scenariusz i wybrać aktorów, by móc zacząć przedstawienie.
Voldemort podnosi się z ławki i ściąga Nagini z ramion, pozwalając jej odpełznąć z zarośla. Syczy coś niezadowolona, ale posłusznie kładzie się na nasłonecznionym kamieniu, zamierzając spędzić tu resztę dnia.
— Zaprowadź mnie do naszej kochanej Berty, chcę się upewnić, że jej wspomnienia i zachowanie będą idealnie takie, jakie chcemy, żeby były.
— Ma popełnić samobójstwo? Czy ma być naszym człowiekiem w Azkabanie? — Voldemort ma ochotę zaśmiać się mrocznie, ale tego nie robi, utrzymując Lucjusza w błędzie. Bo Czarny Pan ma swojego człowieka w Azkabanie, o wiele lepszego niż jakaś niestabilna wiedźma.
— Jej umysł pewnie jest tak kruchy, że dnia tam nie wytrzyma. Nie, po zabójstwie drogiego przyjaciela Dumbledore'a powinna popełnić widowiskowe samobójstwo. Gazety mają o tym pisać i snuć spekulacje, a gdy wszystko zacznie przycichać, uderzymy ponownie.
— Postaram się, aby nikt jej nie przeszkodził — solennie obiecuje Malfoy.
— Wyślij Barty'ego, by jej pilnował, niech się wreszcie wykaże.
— Tak jest, panie.
Voldemort kiwa głową zadowolony. Wreszcie plan zaczyna nabierać barw. Musi dokładnie przygotować wszystkie akcenty i wtedy powróci w wielkim stylu. Lord Voldemort znów będzie na szczycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz