Jego cela jest stosunkowo niewielkich rozmiarów. By się tu dostać musiał przejść tysiące krętych schodów śmierdzących wilgotnym kamieniem i solą w towarzystwie dwóch aurorów zachowujących się jak statuy patrzące wszędzie tylko nie na Harry'ego. Przed ucieczką z celi chroni go błyszcząca bariera na metalowych drzwiach i ciężkie kajdany blokujące magię; dzięki nim cała magia Harry'ego jest zamknięta w jego ciele jak w klatce, niezdolna przedostać się do świata zewnętrznego.
Wspomnienie jego różdżki nadal bolało.
Jak jego wspaniała przyjaciółka została przełamana na pół.
Oschły urzędnik najpierw poinformował, że wraz z wyrokiem zostaje wydalony z Hogwartu, a potem po prostu ją złamał. Na pół. Było tylko parę iskier, ostatni płacz jego przyjaciółki, i niedowierzające spojrzenie Harry'ego.
Nie było wielkiej ceremonii, po prostu w zaciszu ministerialnej sali, gdzie nikt inny nie mógł tego zobaczyć, bez żadnych specjalnych formułek — różdżka Harry'ego została zniszczona, a jej szczątek nie zwrócono mu, tylko wrzucono do ognia.
Chciałby mieć ten luksus, co Hagrid — zachować chociażby część. Nie żeby jej używał, ale po prostu może dodałaby mu otuchy w takim zimnym i przerażającym miejscu jakim jest Azkaban.
Na początku nie odczuwa dementorów tak bardzo. Czuje ich obecność, to przerażające uczucie niczym pajęczyna lodu oplatające serce, ale nie jest to tak natarczywe i obezwładniające jak się spodziewał. Może dlatego że jeszcze kręci się wokół pełno ludzi — dopracowują bariery w jego celi. Zostawiają ubranie na zmianie i pokazują, gdzie dwa razy dziennie pojawia się taca z jedzeniem. Potem odchodzą, a Harry zostaje sam.
Wpatruje się w małe, zakratowane okienko wielkości otwartej dłoni przez które widać jedynie rozciągający się wokół ponury ocean. Wpatruje się w nie, dopóki za kratami nie pojawiają się oślizgłe usta dementora. Już więcej tego nie robi. Nie może także wyzbyć się wrażenia, że zgniłe wargi rozciągały się w najbardziej przerażającym uśmiechu świata.
Wzdryga się na samą myśl i chowa w cienkim kocu na pryczy, naciągając go na głowę i zamykając oczy.
Czas upływa wolno. Tępe gapienie się na ścianę, jedzenie śniadania, tępe gapienie się na ścianę, kolacja, sen, a na drugi dzień poranek urozmaica lodowaty prysznic.
Stoi nagi, trzęsąc się przebiera bosymi stopami. Prysznic sam się wyłącza, a Harry ubiera w zestaw identycznych szat jak poprzedniego dnia, tylko cuchnących chemikaliami zamiast potem. Przypatruje się szorstkiemu materiałowi bez koloru i z westchnieniem wychodzi z małej, prywatnej łazienki (ach, ten luksus) do czekającego strażnika.
— Dlaczego mam osobną toaletę?
Auror nawet na niego nie patrzy, tylko zaczyna wspinać się po schodach — magiczne kajdany Harry'ego zmuszają go, by za nim podążył. Nigdy nie odpowiadają na jego pytania, tak jak prawie nigdy na niego nie patrzą.
Nie cierpi chodzić po korytarzach Azkabanu. Na całe szczęście nie zapuszczają się tam, gdzie są cele więźniów oszalałych od wpływu dementorów, w ogóle nie prowadzają go tam, gdzie są jakiekolwiek cele, ale Harry i tak ich słyszy. Ich jęki, krzyki i zawodzenia. Osoby, których umysły zostały pożarte przez strach.
Czasami na korytarzu (wąskim, pełnym wilgoci i tego okropnego, stęchłego zapachu) mija dementora. Zazwyczaj stoi albo sunie powoli i sprawia wrażenie, jakby przyglądał się Harry'emu z ciekawością. Harry nie może pozbyć się przedziwnego odczucia, że dementorzy pałają do niego dziwnym zainteresowaniem. Wzdryga się, gdy tylko myśli o tym jak zdają się wodzić za nim wzrokiem, obserwować, jakby na coś czekali.
Jego cela nic się nie zmieniła w przeciągu tych kilkunastu minut jak brał prysznic; Harry wychodzi do niej z ulgą, że już dłużej nie musi znosić takiej bliskości z dementorami. Kładzie się na twarde łóżko i przymyka oczy.
Odkąd jest w Azkabanie w jego głowie panuje cisza. Voldemort nie odezwał się jeszcze ani razu. Harry nie jest w stanie określić, ile to dokładnie czasu. Wie, że jest uwięziony już parę dni, ale odliczanie do końca wyroku jest bezcelowe. Przecież nie ma do kogo wracać. Zresztą... prawdopodobnie zwariuje przed wyjściem na wolność.
Budzi go chrobotanie. jakby długi, zaostrzony paznokieć przejeżdżał po szybie. Powoli i irytująco, raniąc wrażliwe uszy.
Ale nikogo nie ma. Przez maleńkie okno wpada nikła łuna światła słońca schowanego z chmurami, ale nie widać paznokcia czy jego prawdopodobnego właściciela.
Harry wstaje, kręci się trochę po celi i znów się kładzie. Co on ma tu robić? Korci go, aby poprosić strażnika o jakieś książki. Gdy za dwa dni pójdzie pod prysznic to tak zrobi, myśli zasypiając.
Ciemność otula go niczym ciepły kokon z delikatnego jedwabiu. To całkiem miłe uczucie, dopóki nie czuje jak macki ciemności nie zaciskają się na jego szyi. Delikatne palce mroku mają zadziwiającą siłę i Harry przez chwilę nie może oddychać. Jego myśli wirują, nie potrafiąc się skrystalizować, a oddech więźnie w gardle przez co Harry zaczyna się dusić. I to go budzi.
W jego celi jest ciemno. Nie ma nikogo. Jest tu tylko on. Tylko Harry. Przynajmniej na pierwszy rzut oka, bo jeśli się przyjrzeć... Spod łóżka wystaje ręka. Blada, posiniaczona z nierównymi, zabrudzonymi paznokciami. Harry przełyka ślinę.
Boi się wstać, więc podkula nogi pod siebie i siedzi tak przez jakiś czas. Gdy otwiera oczy, już nie ma wystającej ręki. Tym razem jest to ciało małej dziewczynki z dziurą w brzuchu o nierównych krawędziach. Ginny porusza ustami, jakby coś chciała powiedzieć, ale z jakiegoś powodu nie mogła. Harry przypatruje się jej ze swojego miejsca. Ginny ma wyrwany język, Harry chce łkać z frustracji.
Chowa twarz w kolanach, ale gdy ją unosi, Ginny nadal tam leży.
Cokolwiek by nie zrobił, ona tam jest. Leży i porusza ustami jak ryba, która umiera bez wody.
— Przestań! — krzyczy w przestrzeń i szuka wzrokiem dementora, który powinien być odpowiedzialny za te halucynacje. Ale nikogo nie ma. Jest tylko Harry i Ginny.
— Przestań... już dość...
Całą noc Harry siedzi, wpatrując się w nagie ciało dziewczyny, w wnętrzności rozszarpane przez ostre pazury i poruszające się usta z wyrwanym językiem.
Budzi się z szybko bijącym sercem. Na stoliku leży jego śniadanie. Ginny zniknęła.
Z ulgą wstaje, ignoruje plamę krwi na podłodze (To halucynacje, powtarza sobie, halucynacje) i próbuje zjeść, ale każdy kęs jest jak bezbarwna breja napawająca jedynie obrzydzeniem, więc zwraca wszystko do wiadra, które powinno służyć całkiem innemu celowi. Magia od razu usuwa brud, a Harry osuwa się na ziemie, przyciskając rozgrzane czoło do zimnego kamienia.
Zza okna przypatruje mu się dementor. A Harry tylko wpatruje się w plamę krwi i wyrwany język, który jeszcze podryguje.
— To iluzja, halucynacja...
Światło dnia nic nie zmienia. Obezwładniające zimno kłóci się z rozgrzanym ciałem Harry'ego, który nie ma siły podnieść się z podłogi.
— Tego tak naprawdę nie ma, nie ma... Nie ma! Nie istniejesz! — krzyczy do plamy krwi i zanosi się płaczem. Wszystko znika, gdy tylko zamyka oczy. Gdy je otwiera, wszystko zaczyna się od nowa.
Wysokie sklepienie w całości pokryte jest świeżą krwią. Harry skądś zna ten widok. Otwiera oczy z przerażenia, gdy widzi Ginny, która otwiera i zamyka usta, walcząc o swoje gasnące życie. Ale ta Ginny nie ma dziury w brzuchu.
Harry rozgląda się wokół. Wszystko przesiąknięte jest gorącą krwią martwego bazyliszka, a po jego truchle Harry wreszcie orientuje się, gdzie jest. Komnata Tajemnic.
Znowu tu jest.
— To sen, iluzja... — powtarza uparcie szeptem. — Tylko dlaczego to wszystko jest takie realne?!
Rozgląda się w panice, szukając dementorów. Widzi jedynie posągi węży, jeden wielki Salazara, pełno krwi i Ginny.
Nawet do niej nie podchodzi. Przecież to iluzja. To i tak nie miałoby sensu. Ginny umarła. Jej już nie ma. Nie ma.
— Zdecydowanie wydoroślałeś.
Harry gwałtownie odwraca się w stronę głosu. Tom Riddle stoi oparty o kolumnę (chyba jedyną niezabrudzoną krwią) i uśmiecha się kpiąco.
— Już nie rzucasz się na ratunek jak Gryfon-idiota. — Harry ignoruje przytyk, zbyt skupiony na samej osobie Voldemorta.
— Tom — mówi hardo.
— Też miło cię widzeć, mój mały czarodzieju. — Voldemort nie przestaje prowadzić swojej gry. — Chociaż już ustaliliśmy, że wydoroślałeś... Powinienem przestać cię tak nazywać? Hm...? Co o tym myślisz?
— Co tu robisz?
— Ja? — dziwi się. — Mnie tu nie ma, mały czarodzieju. To twój świat, twoje lęki. Ty mi powiedz: co ja tu robię?
— N-n-nie wiem... — Harry panicznie próbuje zrozumieć, co się dzieje, ale w głowie ma pustkę, a ręce zaczynają drżeć z emocji, strachu. — Ja już nie chcę...
— Och, no doprawdy! — Tom odpycha się od kolumny i podchodzi bliżej. — Wracamy do tej żałosnej strony Chłopca, Który Przeżył?
— Mam tego dość!
— Och? — Unosi brew i krzyżuje ręce na piersi, co tylko podjudza Harry'ego.
— Tak! Cholera, tak! Mam dość! Tego... tego wszystkiego! Ciebie, dementorów, Ginny! Dlaczego ona nie może zostawić mnie w spokoju? Jest przecież martwa! Co ja jej takiego zrobiłem? Ja naprawdę chciałem ją uratować! Chciałem!
— Nie wiesz, że nieładnie tak brzydko kłamać? — Voldemort schyla się i podnosi coś z ziemi; Harry nie jest w stanie dojrzeć, co takiego.
— Ja... To prawda, naprawdę!
— Próbujesz przekonać mnie czy siebie? Hm? — Drugie pytanie to pomruk wibrujący wśród wysokich ścian.
Harry próbuje zebrać myśli, wyciera spocone ręce o szaty (dlaczego jest ubrany w hogwarcki mundurek?) i przestępuje z nogi na nogę.
— Ciebie — mówi niepewnie. — A może siebie? — dodaje.
— To jak już będziesz wiedział — Voldemort wyciąga różdżkę i celuje nią w gardło Harry'ego — to koniecznie mnie poinformuj — kończy z błyskiem w oku i błyskiem zaklęcia torturującego, które z całą siłą uderza w pierś Harry'ego, posyłając go na brudną od krwi podłogę.
Co dziwne Harry nie czuje bólu. Rozgląda się i przez chwilę próbuje zorientować w sytuacji. Nie ma Ginny. Nie ma ciała Ginny. Nie ma krwi. Jest w celi.
— Oddychaj, Harry — mówi do siebie. — Wdech i wydech...
W oddali słychać czyjeś przeraźliwe krzyki, jakaś kobieta wręcz zdziera sobie gardło nienaturalnie wysokim głosem błagając o miłosierdzie, skomląc, że nie chciała zabić swojego synka.
Harry ma ochotę rwać włosy z głowy. Ile czasu minęło? Jaka jest pora dnia? Za oknem jest szaro jak zwykle; niezależnie od pory dnia jest szaro, tylko w nocy panuje czarń, zlewając się z płaszczami dementorów.
Podnosi się z łóżka, czując jak trzeszczą mu zastałe kości. Uparcie nie patrzy w pewne miejsce. Wie, że Ginny tam nie było, tak naprawdę nie leżała na podłodze jego celi. Ale dla bezpieczeństwa nie spogląda w tamto miejsce.
Nie wie, co ze sobą zrobić. Jeśli będzie tak siedział bezczynnie, to naprawdę oszaleje. Kobieta dalej krzyczy, a Harry marzy o tym, aby wyłączyć swój słuch. Cierpienie kogoś innego to nie jeso sprawa.
Z westchnieniem kładzie się na plecach i zaczyna robić brzuszki. Raz, dwa, trzy. Raz dwa, trzy. I powtórka. I od nowa. Wszystko, by tylko nie myśleć, nie może zwariować. Musi znaleźć jakiś cel.
Zmęczony i oblany potem pada na łóżko. Z ulgą wypuszcza powietrze — właśnie taki stan chciał osiągnąć. Nie myśleć. I jakoś to przeżyć.
— Cel życia... — mruczy w materac. — Jaki mógłbym mieć? Czy kiedykolwiek go w ogóle miałem?
— Czego chcę?
Chce spotkać się z Syriuszem, przytulić go i powiedzieć, że on teraz rozumie, tak bardzo rozumie ból swojego ojca chrzestnego. Może mogliby polecieć do tych ciepłych krajów, które zwiedzał Łapa jak się ukrywał.
Chce stąd wyjść. Uciec.
Chce odzyskać swoją różdżkę i każdego napotkanego dementora potraktować zaklęciem patronusa.
Chce, aby ta przeklęta kobieta wreszcie przestała jęczeć za swoim synem.
Chce, aby oni wszyscy się zamknęli.
Chce wykrzyczeć Ronowi w twarz, co o nim myśli. I Hermionie też.
Chce spoliczkować Dumbleore'a, a potem zapytać dlaczego.
Chce zniszczyć ten głupi system, który każe niewinnych ludzi.
Chce spokoju.
Chce się stąd wydostać, nieważne jakich sposobów musiałby użyć.
I chociaż chce to wszystko — nie robi nic. Nie podjudza w sobie nadziei, po prostu spogląda na sufit, myśląc o bezsensownym życiu.
***
Długie, blade palce delikatnie gładzą głowę węża, gdyby Nagini była kotem z pewnością mruczałaby usatysfakcjonowana — jednak będąc gadem jedynie czasami wysuwa rozwidlony język i cicho syczy.
— Mój panie... — Przed fotelem klęczy Lucjusz Malfoy, uniżenie chyli głowę i nie patrzy w krwiste oczy Voldemorta. Niewielki gabinet rozświetla jedynie parę świec, a w powietrzu unosi się zapach zakurzonych ksiąg i mocnego, czerwonego wina.
Czarny Pan nie odpowiada na powitanie, po prostu czeka aż blondwłosy czarodziej podniesie się z kolan i sam zacznie mówić.
— Potter dotarł do Azkabanu, zgodnie z twoimi zaleceniami, mój panie.
Za odpowiedź otrzymuje kiwnięcie głową i tyle. Malfoy przez chwile po prostu stoi, milcząc, czekając, aż dostanie odpowiedź.
— Mój panie... Jeśli można... — Voldemort unosi reszcie wzrok i odkłada czytaną księgę— Czy to aby na pewno było mądre posunięcie?
— Co masz przez to na myśli?
Lucjusz przełyka głośno ślinę i oblizuje wąskie wargi. Ton Voldemorta nie pozostawia złudzeń — jeśli odpowiedź Lucjusza się nie spodoba, ten gorzko tego pożałuje.
— Przecież Azkaban wkrótce przestanie istnieć.
Voldemort unosi jedynie brew, więc Malfoy kontynuuje, ostrożnie dobierając słowa:
— Mówię o ataku na Azkaban i przejęciu dementorów na naszą stronę...
Ta odpowiedź wywołuje jedynie szeroki uśmiech u Czarnego Pana, ale nie ma w nim śladów rozbawienia czy życzliwości, a znika równie szybko jak się pojawił.
— Czy ja coś wspominałem o ataku na Azkaban?
— Nie, ale... to oczywiste.
— Oczywiste, powiadasz? — Voldemort wstaje i pozwala, aby długa szata opadła na miękki dywan. Powoli podchodzi do zdezorientowanego mężczyzny i zimnymi palcami unosi jego podbródek tak, by ich oczy się spotkały. — I dlatego tego nie zrobimy, Lucjuszu. Zapomniałeś? Na razie działamy w ukryciu, nie ma potrzeby siać niepotrzebnej paniki wśród spokojnie żyjących czarodziejów, nieprawdaż?
Lucjusz chaotycznie i nazbyt gorliwie potakuje głową, a Voldemort zabiera palce z uśmiechem satysfakcji.
— W takim razie co ze śmierciożercami, którzy tam są? Wiernie ci służyli, panie.
— Na razie nie mam z nich pożytku. Jak plan nabierze rozpędu... wtedy ich uwolnimy.
Czarny Pan wzdycha i otwiera grubą księgę.
— Jeszcze czegoś chcesz? — Spogląda na Malfoya, który nadal stoi w miejscu bez zamiaru opuszczenia gabinetu. Voldemort wie, że to gabinet Lucjusza i jego dom, ale irytuje go stała obecność właściciela. W końcu przybył tu, aby zbadać pewną sprawę. I chce to zrobić możliwie jak najszybciej.
— Potter — wykrztusza jedynie.
— Co z nim?
— Dlaczego tak ważne było, by trafił do Azkabanu, a nie do Nurmengardu?
Czarny Pan jedynie uśmiecha się tajemniczo i ręką każe odejść Lucjuszowi. Gdy drzwi się zamykają, opada cicho na fotel i przeciąga się jak kot wygrzewający się na słońcu.
Nie rozumiem tej fascynacji, Tom. To zwykły dzieciak.
Nagini unosi ciężki łeb i zerka na pożółkłe strony księgi o dementorach. Rycina, na której otworzona jest książka ukazuje konającego, pomarszczonego stwora.
Ale ma potencjał. Jak węgiel, który potrzebuje czasu i nakładu pracy, by stał się diamentem. Najbardziej wartościowym w kolekcji.
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, czy te iluzje to Voldemort zsyła na Harrego, i to takie dziwne zachowanie dementorów...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia