15. Tląca się iskra




To chyba pierwszy raz, kiedy w pociągu do Hogwartu Hermiona nie siedzi z Ronem i Harrym w jednym przedziale.  Wiele by dała za poprawnie działający zmieniacz czasu. Odkręciłaby wtedy to całe bagno, jakie się narobiło. Śmierdzące, lepkie i pełne robali. Czasami ma wrażenie, że zachowuje się bardziej dojrzale niż niektórzy poważni dorośli, którzy jednak nie robią nic, by pomóc jej najlepszemu przyjacielowi — zupełnie nic. 

Hermiona przeciągała swoje obowiązki nowo wybranego prefekta jak najdłużej się dało — sprawdzała poszczególne przedziały z przesadną dokładnością, idąc wolnym i spokojnym krokiem, często zatrzymywała się na rozmowy z prefektami z innych domów, dyskutując o swojej funkcji i nadchodzącym roku  SUM-ów.  Wszyscy zręcznie unikali tematu Harry'ego.

I dobrze, myśli Hermiona, bo gdyby którykolwiek z nich próbował obrazić Harry'ego, nasłałabym na niego Krzywołapa.

Pociąg zatrzymuje się na stacji z głośnym gwizdem, a czarna masa uczniów gaworzących o bzdurach z dawno niewidzianymi przyjaciółmi wylewa się na zewnątrz niczym fala tsunami. Wśród nich idzie Hermiona, przyciskając do piersi książkę, którą bała się zostawić w kufrze. Kto wie, w czyje ręce mogłaby wpaść? Jest zdecydowanie zbyt cenna dla dziewczyny, by Hermiona mogła ją stracić. 

Wybiera wolny powóz, książkę kładzie na kolana i spogląda na rozgwieżdżone niebo, powtarzając w myślach konstelacje, które przydadzą się do SUM-ów z astronomii.

Gdy powóz lekko się ugina, Hermiona spogląda na swoją nowoprzybyłą towarzyszkę podróży, kręcąc głową, by pozbyć się bólu karku spowodowanego zbyt długim wpatrywaniem się w niebo.

— Zaatakowało cię pokaźne stado gnębiwtrysków jak widzę — odzywa się przybyszka sennym głosem. Mówi delikatnie, ledwo otwierając blade usta. 

— Co? — Hermiona przeszukuje umysł, próbując znaleźć definicję dla tego dziwnego słowa. — Nieważne zresztą. — Ostatecznie poddaje się i wzdycha, opierając brodę na dłoni, rezygnując z rozmowy i przyglądając się linii drzew.

Powóz tymczasem powoli rusza, koła wciskają kamienie w mokrą od deszczu ziemię, wydając charakterystyczny dźwięk dla kół grzęznących w błocie.

Dziewczyna siedząca na przeciwko wzrusza ramionami i wyciąga z skórzanej torby krzykliwie kolorowy magazyn, który po chwili zaczyna czytać.

Hermiona z powszechnego znudzenia (przeczytałaby ponownie książkę obecnie leżącą na jej kolanach, ale boi się, że wnętrze zdradziłoby, że podmieniła okładkę, by ukryć prawdziwy tytuł lektury) zerka w stronę osobliwej blondynki, której całą twarz zasłania migotliwe zdjęcie Harry'ego z procesu wydrukowane na okładce magazynu. 

— Mogę pożyczyć? — pyta zaintrygowana, wskazując na gazetę.

— Pewnie — odpowiada dziewczyna sennym głosem i składa magazyn, by zaraz podać Hermionie.

— Dzięki — odpowiada szybko Hermiona, nie zwracając już uwagi na dziwną dziewczynę, zbyt zajęta lekturą artykułu. Z każdym kolejnym zdaniem jej serce bije coraz szybciej, mruga oczami, nie potrafiąc uwierzyć, że autor tekstu broni Harry'ego i mocnymi słowami obnaża ignorancję Ministerstwa Magii.

Gdy pośpiesznie śledzi tekst wzrokiem, w jej głowie zaczyna rodzić się plan. 

— Podoba ci się? — Senny głos wyrywa Hermionę z zamyślenia. Marszczy pełne brwi, próbując skupić myśli na pytaniu.

— Wybacz — mówi, szybko się reflektując. — Jestem po prostu zdziwiona, że ktoś, a tym bardziej jakiekolwiek czasopismo, wierzy w Harry'ego i wie, że Ministerstwo Magii pogwałciło tym absurdalnym wyrokiem przynajmniej z dziesięć przepisów, nie wspominając już o prawach człowieka...

— Z tatusiem zawsze wiedzieliśmy, że Knot i Ministerstwo były skorumpowane. Wiedziałaś, że minister Knot ma na swoich usługach armię ognistych...

— Moment, chwila. Ty jesteś...?

— Luna Lovegood — odpowiada z delikatnym uśmiechem.

— To wszystko wyjaśnia — mruczy Hermiona pod nosem. — Czy twój ojciec wierzy Harry'emu tak naprawdę? — dodaje głośniej.

— Tak naprawdę naprawdę?

— Tak naprawdę naprawdę. — Hermiona przewraca oczami lekko zirytowaną dziecinnością swojej rozmówczyni.

— W takim razie tak. Oboje w niego wierzymy, a Ministerstwo Magii ciągle ukrywa fakt, że Sam-Wiesz-Kto powrócił.

— Skąd takie przekonanie? — pyta Hermiona, nie mogą uwierzyć, że ktoś z boku, spoza Zakonu Feniksa, zdołał przejrzeć działania ministerstwa. 

— Pełno wokół niego gnębiwtrysków, ale tych złych, spaczonych, które gnębią, gryząc w najważniejsze emocje. I są bardzo jadowite — dodaje poważnym tonem i z niebezpiecznym błyskiem w oku.

— Jaaasne.

— Tatuś chciał mu nawet pożyczyć naszyjnik, który działa jak obronny talizman — Luna unosi sznur z nawleczonymi na niego kolorowymi kapslami — ale został wyśmiany.

— To smutne — mówi Hermiona z czystej sympatii, bo cała ta historia przedstawia pana Lovegood jako szaleńca, który zbyt wiele czasu spędził na słońcu.

— Ale się nie przejmuj! Naszyjnik się nie zmarnował, tatuś bowiem oddał go pewnej biednej czarownicy...

— Tak, tak, wybacz, że ci przerywam, ale czy znalazłabyś dla mnie chwilkę czasu w tygodniu? — Zarys planu Hermiony wreszcie zaczyna wyglądać klarownie w jej głowie. Zaciska palce  na księdze, jej kluczu do uwolnienia Harry'ego. Z pomocą Luny powinna uzyskać jeszcze lepszy efekt. Jeśli wszystko się uda, oczywiście. Z tą myślą znowu dopadają ją wątpliwości, ale Hermiona ignoruje negatywne myśli, wiedząc, że musi skupić się na swoim celu.

— Z radością ci pomogę! — Luna uśmiecha się ciepło.

— Ale... nic nie mówiłam o pomaganiu.

— Nargle nieustannie o tym plotkują. — Macha ręką, jakby to nie była istotna kwestia.

W tym momencie powóz się zatrzymuje, a drobna blondynka z niego wyskakuje, brudząc buty i dół szaty błotem. Odwraca się jeszcze i macha energicznie do Hermiony.

— Cieszę się, że zostałyśmy przyjaciółkami — mówi jeszcze i zostawia Hermionę oszołomioną, wpatrującą się w odbiegającą w podskokach Lunę. Po chwili jednak miejsce zdziwienia zajmuje rozczulony uśmiech i Hermiona również kieruje się w stronę oświetlonego zamku.

Uczta powitalna jak zwykle przepełniona jest głośnymi rozmowami i niesamowitymi zapachami. Hermiona w spokoju dziobie pieczeń ze słodkimi ziemniaczkami, wsłuchując się w Gryfonów, którzy podekscytowani opowiadają o wakacjach.

— Wszystko w porządku? — pyta ją Neville. Hermiona unosi wzrok znad talerza i spogląda w szczerą i zmartwioną twarz chłopaka. Przełyka suchą ślinę.

— Jest okej. — Uśmiecha się słabo i upija łyk soku dyniowego. Jej wzrok mimowolnie wędruje w stronę Rona, który pałaszuje tony jedzenia i z uwagą słucha Deana. Z tyłu głowy czai się myśl, że musi z nim porozmawiać.

— ...więc nie krępuj się.

— Hm? — pyta Hermiona, która na chwilę odpłynęła. — Nie słuchałam uważnie, mógłbyś powtórzyć?

— Mówiłem, że zawsze możesz ze mną porozmawiać.

Hermiona uśmiecha się ciepło.

— Dzięki.

— Więc... ten, no... możesz mi o wszystkim powiedzieć.

Dziewczyna rozgląda się wokoło, sprawdzając, czy Gryfoni nie zwracają na nią uwagi, zbyt zajęci sobą i szepcze do Neville'a:

— Chcesz mi pomóc?

— Chodzi o Harry'ego? — odpowiada jej konspiracyjnym szeptem.

— Ta takie oczywiste? — Krzywi się lekko.

— Pewnie. W końcu to twój najlepszy przyjaciel. 

Hermiona mimowolnie spogląda w stronę Rona, który śmieje się z żartów Seamusa, po chwili Dean musi klepać go po plecach, bo Ron zaczyna dławić się jedzeniem.

— Mój zresztą też — dodaje chłopak z nieśmiałym uśmiechem i rumieńcem na pyzatych policzkach.

— A nasz to nie? — pytają bliźniacy, wciskając się na miejsca obok Hermiony tak, że ma każdego z Weasleyów po jednej stronie. 

— Czy moglibyście zdobyć się na choć cień kultury i nie podsłuchiwać prywatnych rozmów innych?!

— To może nie prowadź tych rozmów w miejscach publicznych?

— Ugh! Musicie być tak irytujący?

— Inaczej nie bylibyśmy tak kochani. — Mruga do niej Fred. 

— Ale nie musisz się martwić, wpadniemy na twoje spotkanie pod tytułem "ratujmy Harry'ego" — dodaje George.

Odpowiedź, którą Hermiona ma na końcu języka, przerywa Dumbledore, by przemówić na rozpoczęcie roku szkolnego.

— Witajcie drodzy uczniowie!

— Bla, bla, bla — niezłomnie mamrocze jej do ucha Fred, a kiedy dziewczyna mrozi go wzrokiem, ten jedynie uśmiecha się niewinnie.

— Nie mogę się przez ciebie skupić — syczy zirytowana.

— Nic ciekawego i tak się nie dowiesz. 

— To co z nowym nauczycielem do obrony? Przecież to jest ważne!

— O tej różowej ropusze mówisz? — Fred wskazuje na niską kobietę ubraną w najokropniejsze odcienie różu istniejące na tym świecie. Hermiona krzywi się mimowolnie i próbuje wymazać ten obraz z pamięci raz na zawsze.

— Nie mówiłem? — Piegowatą twarz Freda zdobi chytry uśmieszek, a Hermiona ma wielką ochotę mu go zetrzeć, więc uderza go w ramię.

— Ała! Za co?

— Za przeszkadzanie — odpowiada, drocząc się trochę i odwraca głowę, by ukryć uśmiech, skupiając się na nudnym wywodzie nowej nauczycielki obrony przed czarną magią.

— Też mi coś... 

Dalsza część uczty upływa w spokoju, jeśli nie liczyć przekomarzań bliźniaków. Wykończona Hermiona wychodzi z Wielkiej Sali, kierując się w stronę pokoju wspólnego Gryfonów. Luna żegna ją, machając dłonią, próbując naśladować skrzydła motyla. Hermiona parska śmiechem i kręci głową.Z ciężarem na sercu odwraca się w stronę biesiadujących uczniów, bo doskonale wie, co ją teraz czeka. Rozmowa z Ronem.

Hermiona byłaby kłamcą, gdyby powiedziała, że nie boi się tej rozmowy — wielkim i obleśnym kłamcą. Naprawdę chce przekonać Rona i przez to, że tak bardzo jej zależy, serce bije niczym dzwon, a ręce pocą się zimnym potem. 

Przełyka ślinę i krzyczy dźwięcznym głosem:

— Pierwszoroczni Gryfoni! 

Stado niskich dzieciaków zbiera się u jej stóp, a Hermiona prowadzi ich do portretu Grubej Damy, tłumacząc najważniejsze zasady Hogwartu jak najdokładniej potrafi i ze wszystkimi szczegółami, które pamięta. Wręcz recytuje im Historię Hogwartu, co kończy się znudzonymi minami jedenastolatków. 

Po przedstawieniu reguł domu i omówieniu systemu punktów pada na miękki fotel ustawiony tuż przed kominkiem i odchyla głowę do  tyłu, chłonąc delikatne ciepło. Czuje się, jak przebiegła maraton. Co najmniej.

— Dzieci są takie męczące — jęczy w duchu. Jej relaks nie trwa jednak wiecznie, bo przez dziurę od obrazu przechodzi Ron. Przez chwilę ich spojrzenia się spotykają, ale chłopak szybko odwraca wzrok i przyspiesza kroku, kierując się w stronę schodów do dormitoriów chłopców. 

— Czekaj! — Dziewczyna zrywa się z fotela, chcąc zatrzymać przyjaciela.

Ron przystaje, a Hermiona zatrzymuje się niepewnie.

— Chciałam porozmawiać — mówi, starając się, aby jej głos brzmiał pewnie. Musi to zrobić. Teraz albo nigdy.

— Mamy o czym?

Hermiona nie daje po sobie poznać, jak bardzo irytuje ją taka postawa Rona, więc tylko wzdycha, próbując stłamsić szalejące emocje.

— Tak — mówi krótko, po czym dodaje łagodnym tonem: — Usiądziemy? 

Ron wydaje się rozdarty, ale ostatecznie ulega i oboje siadają na kanapie. Przez chwilę panuje krępująca cisza, dopóki nie przerywa jej Ron:

— To o czym chciałaś porozmawiać?

— O Harrym.

— Tak myślałem — przyznaje, w dalszym ciągu sprawiając wrażenie, jakby czuł się niezręcznie rozmawiając z Hermioną. I Hermiona w pewnym stopniu podziela to uczucie, bo dziwnie rozmawiać z Ronem, po tak długim czasie nierozmawiania. 

— Daj mi chociaż szansę, co? Powinniśmy o tym porozmawiać i ty dobrze o tym wiesz.

— Wiem, wiem — mamrocze, nie patrząc jej w oczy. Hermiona oddycha z ulgą, widząc szansę, że ta rozmowa może pójść w dobrym kierunku.

— Znasz Harry'ego od pierwszego roku przecież — zaczyna delikatnie. — Czy ten  drobny chłopiec mógłby w stanie kogoś zabić z zimną krwią? Znasz go tak dobrze... jak prawie nikt inny. To my byliśmy jego najlepszymi przyjaciółmi. I uważam — nabiera haust powietrza przesiąkniętego wonią spalonego drewna — że jesteśmy mu winni. Jesteśmy mu winni prawdę. Dlatego musimy o nią walczyć.

Ron milczy, co Hermiona bierze za dobry znak, więc kontynuuje:

— Przynajmniej postaraj się odkryć prawdę razem ze mną. Dobrze wiesz, że to Voldemort zabił Ginny. Co mógł zrobić przeciw niemy mizerny dwunastolatek? Bo chyba nie pokonać — kończy gorzko.

— Wiem to, ale... To tak cholernie boli, wiesz? Życie ze świadomością, że Ginny już nie ma. A on... jako jedyny miał szansę, by zrobić cokolwiek.

— Mogę się domyślać — mówi cicho i delikatnie ściska rękę Rona, chcąc dodać mu otuchy. — To straszne stracić siostrę, ale pomyśl, co musi czuć Harry tam, w Azkabanie?

— Przyznał się — mamrocze Ron ze ściśniętym gardłem.

— Wiem. — Hermiona wzdycha. — To wszystko go po prostu przerosło... I dlatego chcę odkryć prawdę, bo Harry na pewno nie chciał, by jego wujostwo zginęło tak okropną śmiercią. Dlatego musimy dowiedzieć się, kto miał w tym cel... i kto tym razem czyha na życie Harry'ego. 

— Czyli jak za dawnych czasów? Biblioteka i żmudne poszukiwania? — Ron wstaje, a w jego błękitnych oczach maluje się ulga i pogodzenie z losem, ale i ta iskierka chęci przeżycia przygody.

Hermiona uśmiecha się szeroko, walcząc z cisnącymi się do oczu łzami.

— Mam trochę inny plan, możliwe, że uwzględnia mniej biblioteki niż standardowo... ale tak. Będzie tak jak za dawnych czasów.

~*~

— Zdecydowanie McGonagall.

— Zdecydowanie nie McGonagall.

Harry obraca się na bok i podpiera głowę na łokciu, by lepiej spojrzeć na Toma leżącego na wznak i obserwującego chmury. Obie ręce ma założone za głowę, a delikatny wiatr muska ciemne włosy opadające na wysokie czoło.

— Skąd ty  w ogóle wiesz jak ona wygląda?

— Byliśmy razem w Hogwarcie, każdy znał Prefekt Naczelną Minnie. — Voldemort nie parzy na Harry'ego, gdy to mówi, więc nie widzi tej zaskoczonej miny, która pojawia się na twarzy chłopaka.

— Żartujesz! — Harry podrywa się do siadu i spogląda z góry na spokojną twarz Toma. — Minnie?!

— Odsuń się, słońce zasłaniasz.

— Ale Minnie?! Nie mogę sobie wyobrazić naszej opiekunki domu, jako młodej dziewczyny... To zawsze będzie przecież starsza kobieta z ciasnym kokiem.

— Raczej z dwoma warkoczami — odpowiada Tom — chłopcy uwielbiali za nie ciągać... i wymyślać co raz to ambitniejsze uroki.

— Jeny! — Harry nie może usiedzieć z emocji, więc robi dziwne ruchy, ni to skacząc na kolanach, ni to próbując wstać, by wycofać się w ostatniej chwili. — Ron przecież padnie ze śmiechu jak mu to powiem. A wyobraź sobie minę Her... — Harry przerywa, a cały jego entuzjazm gwałtownie gaśnie. Odsuwa się od Toma i kładzie na trawie jak najbliżej niego. — Nieważne — mówi i wlepia wzrok w puchate jak owieczki chmury.

— Jak powiesz, że widzisz stado owiec, to obrażę twoją inteligencję — mówi Tom, czytając w myślach chłopaka.

Harry śmieje się cichym śmiechem bez wyrazu, mając dziwne wrażenie, że Tom próbuje go pocieszyć. Oczywiście ten nie komentuje jego myśli, udaje, że zajmują go obłoki na niebie, ale Harry po prostu wie. I ta wiedza rozpala gdzieś w środku miłe, choć lekko przytłaczające uczucie.

— Nie, nadal widzę kok McGonagall — odpowiada Harry. — Zresztą ten profil twarzy... ten oprawki okularów! Kto inny jak nie ona?

— Dumbledore w związanych włosach.

— Przesadziłeś.

— Niby dlaczego? — Głos Toma to cichy pomruk pośród martwej ciszy sztucznego świata.

— Nigdy nie wydostanę z głowy tego obrazu.

— Mogłeś sobie tego nie wyobrażać — mówi Tom z lekką nutą rozbawienia w głosie — wtedy nie miałbyś tego problemu.

— Myślisz, że chciałem? To się zadziało bez mojej woli — mówi, a potem dodaje: — jak wszystko w moim życiu. Każdy o nim decyduje, tylko nie ja. 

— Jakby nie spojrzeć... to ty się przyznałeś przed Wizengamotem, że zabiłeś tych śmieci.

— To było — Harry szuka odpowiednich słów — nieprzemyślane działanie pod wpływem adrenaliny i... chciałbym móc to cofnąć. Zrobiłbym wszystko, by tu nie trafić.

I Harry naprawdę tak myśli. Wolałby chodzić do Hogwartu z piętnem szaleńca, gnić w nudnym Nurmengardzie, na Grimmauld Place, w jakiejś innej celi... Po prostu gdzieś, gdzie nie byłoby dementorów i zapachu gnijącego strachu, jaki roztaczają.

— Wszystko?

— Wszystko.

— Ale tak absolutnie wszystko? — dopytuje się Voldemort.

— Do czego pijesz, Tom? — Harry unosi brew, zastanawiając się nad pobudkami tego dziwnego psychopaty.

— Nic, nic — mówi, ale na jego wargach tańczy delikatny uśmiech, albo raczej chytry uśmieszek człowieka, którego plan skrzętnie układany w głowie przez lata, wreszcie nabiera barw w rzeczywistości.

— Yhym, jasne. 

— No co? — pyta Tom z rozbawieniem. — Teraz się obrażasz?

— Nie, wcale, nie jestem zły. Serio! — dodaje, widząc wątpiący wzrok Voldemorta. — Dzisiaj jesteś jakiś dziwny.

— W jakim sensie? — pyta Tom. — O, patrz, dementor. — Wskazuje długim, kościstym palcem na chmurę, która dementora wcale nie przypomina. 

— Nawet nie waż się tak żartować — warczy Harry. Wstaje i kopie czubkiem buta w kostkę Toma.

— Ja mogę wszystko — odpowiada, podnosząc się z trawy — to mój świat. — I, wybierając najbardziej dziecinne rozwiązanie wszech czasów, kopie Harry'ego w nogę z całej siły.

— Ała! — krzyczy Harry. — Pieprzony psychopata... — mamrocze. Tom unosi jedną brew, a Harry przewraca oczami w geście poddania. — Jesteś dziwny w sensie, że miły... Jakby coś dobrego wydarzyło się tam,  w prawdziwym świecie — mówi, nawiązując do wcześniejszej rozmowy.

— Jeszcze nie, ale wydarzy się już niedługo.

— Jakoś tak zimnej się zrobiło, nie sądzisz? — Harry udaje, że marznie i pociera ramiona, szczekając zębami, bo dobre rzeczy dla Voldemorta nie mogą być dobre dla reszty świata i Harry o tym wie aż nazbyt dobrze.

— Dementorzy, mówiłem.

— Musisz się nade mną tak znęcać, co?

— Możesz wracać do rzeczywistości, nie mam nic przeciwko. Przynajmniej będę miał czas, aby wreszcie popracować.

— Miło z twojej strony.

— Do usług — odpowiada Tom i przez chwilę po prostu się na siebie patrzą, po czym Harry odwraca wzrok. Siada na trawie i ponownie się kładzie.

— Ten to słoń. — Wskazuje okrągłą chmurę.

— Na pewno nie słoń  — odpowiada Tom, kładąc się obok niego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz