24. We krwi i popiele




Lord Voldemort odkłada zdobiony puchar z poczuciem satysfakcji, że wreszcie wszystko gotowe. Z zadowoleniem przygląda się swojej pracy i ściąga rękawiczki. Jego mozolny plan, wreszcie przyniesie skutki. Przekręca pierścień i znika w czarnym obłoku, zostawiając narzekającą Nagini samą ze sobą.
— Wszystko gotowe? — pyta, gdy tylko pojawia się w jasnym i przestronnym holu Dworu Malfoyów. 
— Tak, panie. — Lucjusz Malfoy kłania się nisko, gdy tylko widzi Czarnego Pana, witając się z szacunkiem. — Wszyscy czekają i są w pełnej gotowości — zapewnia.
— Doskonale — komentuje jedynie Voldemort i kiwa głową z zadowoleniem. Jego długie nogi robią duże kroki, gdy przemierza zdobione korytarze. Portrety milczą; jedynie przyglądają się dobrze znanemu mężczyźnie, który często gości we dworze.
W drzwiach salonu wita go Narcyza w długiej sukni z rękawami do łokci, które suną po marmurowej posadce wraz ze zdobionym trenem. U jej boku stoi blady, wyprostowany Draco uciekający wzrokiem w bok, patrzący przez duże okno na ogród spowity w świetle zachodzącego słońca.
— Panie — wita się kobieta i skłania głowę, lekko unosząc fałdy ciemnej sukni. 
— Witaj, Narcyzo, wyglądasz jak zwykle olśniewająco — rzuca, chociaż nie spogląda na nią na tyle długo, by móc dokładnie się przyjrzeć.
— Dziękuję, panie — mówi kobieta, ale Voldemort przechodzi już przez wielkie drzwi, by przemówić do zebranych śmierciożerców. Lucjusz towarzyszy mu po prawej stronie z spokojną miną, ale i on jest podekscytowany jak praktycznie wszyscy zebrani. Czekali długo na tę chwilę, na wielki powrót Lorda Voldemorta w pełni swej chwały.
Tom Riddle staje na środku przestrzennego pokoju otoczony poświatą słońca jak Hades w ogniach piekielnych. 
 — Bracia! Siostry! — mówi podniosłym głosem, który niesie się tubalnym echem po pomieszczeniu. Każdy zebrany wbija wzrok w wysoką postać ich pana, skupiając zmysły na rozpoczynającej się przemowie. — Wreszcie, po długich piętnastu latach tułaczki  i rozdzielenia, jesteśmy w stanie zebrać się razem. Ci wierni wrócili do mnie — przerywa na chwilę i zawiesza głowę; gdy ją podnosi czerwone oczy żarzą się płonącym ogniem — ci, którzy stchórzyli, zapłacą słono. Nadszedł dzień, wielce oczekiwany dzień, w którym wreszcie uwolnimy tych najwierniejszych! Najwierniejszych, którzy się mnie nie wyparli, woleli zostać uwięzieni niż zdradzić. Dlatego dzisiaj przeprowadzimy szturm na najbardziej strzeżone czarodziejskie więzienie — na Azkaban! — Ostatnie słowo wykrzykuje, unosząc różdżkę, a tłum wtóruje mu z żarliwością.
— Dzisiaj — kontynuuje — sprawiedliwości stanie się zadość. Uwolnimy naszych braci i siostry, ale nie bądźmy oczywiści. Specjalny oddział zajmie się Grindelwaldem, musimy zachować wszelkie środki ostrożności. Nie wychodzimy z cienia, pamiętajcie, nasz czas jeszcze nie nadszedł. Głupi wielbiciele mugoli jeszcze poznają smak klęski.
Na te słowa rozlegają się pomruki zadowolenie i ciche śmiechy. Voldemort uśmiecha się drapieżnie i unosi rękę, by uciszyć tłum. 
— Niech to będzie dla nich przestrogą! Pokażmy im jak głupi są! Jak naiwni! I jak ślepi! — wykrzykuje. — Pokażmy naszą siłę! 
Wrzask entuzjazmu wręcz zagłusza kolejne słowa Voldemorta:
— Idźcie! Idźcie i zniszczcie wszystko, co napotkacie!
Jeszcze jeden bitewny okrzyk i poszczególne osoby wznoszą różdżki ku górze, by deportować się wśród czarnego obłoku. Voldemort uśmiecha się leniwie i gładzi różdżkę z zamyślonym wyrzem twarzy. Ciekawe jak zareaguje jego mały czarodziej?
— Panie. — Lucjusz Malfoy kłania się i deportuje, podążając za pozostałymi śmierciożercami, by jako dowódca poprowadzić armię do zwycięstwa. 
I sam Voldemort teleportuje się na skraj wyspy. Na skalistą skałę, skąd ma widok na otaczające budynek bariery ochronne. Przewraca gładką różdżkę między długimi, bladymi pacami z zarozumiałym uśmiechem, po czym unosi ją ku górze.
— Bombarda Maxima! — Rzuca zaklęcie z całą siłą woli, wkładając w nie każdy skrawek energii, jaki jest w stanie z siebie wykrzesać; wokół niego jego poplecznicy robią to samo, a bariera pęka jak bańka mydlana, którą niesforne dziecko przebiło palcem.
To nie koniec, wybrzmiewają kolejne okrzyki zaklęcia niszczącego. Białe promienie oświetlają budynek na środku morza jak błyskawice w trakcie burzy. Azkaban stoi niewzruszony zaklęciami, którymi wręcz bombardują go śmierciożercy. Dementorzy trzymają się z daleka, przypatrują się sytuacji jak sępy czekające na koniec bitwy, by zjeść truchła poległych.
Azkaban trwa jak twierdza warowna, aż w pewnym momencie ściany zaczynają trzeszczeć i pękać, a mury walą się prosto do morza, wzbijając w górę perełki lodowatej wody.
Teraz może zacząć się prawdziwy atak. Gdy wszelkie bariery (te materialne i te magiczne) padają obrócone w magiczny pył, Voldemort rusza na poszukiwanie. Wie, że on gdzieś tam jest. Ten jeden, jedyny dementor z białym światłem dusz — jego szansa. 
Przechadza się zniszczonymi korytarzami, obserwując uciekających więźniów. Niektórzy padają mu do stóp, inni po prostu się kłaniają lub witają. Śmierciożercy w maskach zabierają ich ze sobą do Dworu Malfoyów, by podleczyć i doprowadzić do porządku.
Dementorów nie ma w środku, uciekli w niebo, bojąc się tych nielicznych patronusów, które przechadzają się z wdziękiem. Voldemort też ich unika, bo wie, że jego dementor będzie z dala od nich; ukryty i z pewnością czekający na niego. 
Zniszczone ściany odkrywają przejście — kręte schody prowadzące w dół, pod poziom morza. Voldemort przekracza zalegający gruz, zapala różdżką mdłe światło i schodzi. Bo tam wśród zapachu wodorostów i soli stoi on. 
— Ekrizdis — mówi jak do przyjaciela, którego dawno nie widział. — Szukałem cię — dodaje. — Przysporzyłeś mi sporo zmartwień. 
Dementor nic nie robi; po prostu stoi niewzruszony. Jedyną oznaką, że żyje jest charczący oddech. Jak turkot zepsutej machiny. 
Voldemort nic więcej nie mówi, czeka cierpliwie na odpowiedź. Dementor wreszcie porusza się, zbliża się do Czarnego Pana z zawrotną szybkością. To jak mgnienie oka — i już jest przy mężczyźnie z charczącym oddechem śmierdzącym zepsutymi rybami. Przybliża gębę do twarzy Voldemorta, przekrzywia głowę, a Voldemort po prostu stoi spokojnie niewzruszony. 
Otaczają go ręce pokryte liszajami, a stwór jest tuż-tuż, jego usta są coraz bliżej; zza kaptura można dostrzec wystające zębiska i paszczę przypominającą otchłań piekielną. 
— I ja ciebie. — Szept to nikły dźwięk pośród burzy, zaklęć i dzikich okrzyków. — Rozdzielona dusza, która scaliła się wręcz doskonale w ogniu piekielnym, w dziczy umysłu narodzona. Podzielona, ale pełniejsza niż była na początku, omamiona chciwością zwierza — mówi. Jego ręce wręcz z czułością sięgają ku bladym policzkom Czarnego Pana. — Zatraciłeś piękną duszę; a jednak teraz jest czymś więcej niż duszą. 
Rozlega się dźwięk, jakby ktoś wciągał głośno powietrze, a usta dementora są tuż przed tymi Voldemorta. Rozwierają się powoli.
Mlask. 
Ostre, żółte zęby  przypominające uzębienie chorego rekina zdobią czarne, pogniłe dziąsła. Paszcza otwiera się coraz szerzej i szerzej, ukazując to niewielkie, wręcz przygasłe już światło, o którym mówił Harry. Voldemort mruży oczy jak kot i gwałtownie przyszpila lewą ręką gardło dementora, a prawą sięga głęboko do środka. 
Czuje oślizgłe mięśnie, które zaciskają się w spazmach wokół jego ręki, co sprawia, że szalony uśmiech tylko się powiększa. Rozwiera palce, szukając. Czuje pulsujące ciepło i chwyta mocno kulkę energii. Lewa ręka puszcza gardło i rzuca zaklęcie rozrywające ciało dementora na strzępy. Pozostaje tylko prawa ręka Voldemorta z kulką czystej energii — z duszą nieśmiertelnych. 
Tom Riddle z zadowoleniem spogląda na truchło pierwszego dementora, na samego twórcę dementorów, który przez eksperymenty sam się nim stał. Jego dusza posłuży jako najważniejszy składnik rytuału. 
— Głupiec — mówi, komentując bezowocne wysiłki stwora, który chciał pożreć duszę Czarnego Pana. — Słaby głupiec. 
Nie przejmuje się tym, że cały okryty jest czarną mazią — krwią poległego czarownika. Rusza na górę, a świat za nim zaczyna płonąć szatańską pożogą. Ogień pełznie i pożera wszystko, co napotka. 
Na powierzchni śmierciożercy nadal dewastują budynek więzienia. Nieliczni strażnicy wiszą na magicznych szubienicach. Voldemort napawa się tym widokiem, ale wie, że ma jeszcze jedno zadanie do wykonania. Ostatni element.
Część jego duszy. Jego. A więc jego do zdecydowania o losie, jego do ziszczenie i jego do ocalenia.
Czuje jak go wzywa; to pieść o żałości i rozpaczy; piękna w prostocie i urokliwa w nierównym brzmieniu. Voldemort unosi różdżkę i powoli kieruje się w stronę pieśni, a za nim świat pogrąża się w popiele. Krew spływa strużkami po schodach, w progach wiszą strażnicy ze złamanymi karkami. Na ich czołach wypalono znak Lorda Voldemorta, który krwawi obficie, znacząc ofiary makabrycznym piętnem. 
Lord Voldemort wspina się na zaległe gruzy z satysfakcjonującym uczuciem, że dotarł do celu wędrówki. Parę kamieni się obsuwa i spada, ginąc w odmętach zdradzieckich wód. Ich plusk ginie w kakofonii wrzasków radości i bólu, wybuchów i strzelającego ognia. 
Popiół ze spalonych części budynku zaczyna wirować w powietrzu targany wichrem, sprawiając wrażenie jakby to śnieg padał w środku lata.
Tom znajduje niewielki otwór, za którym znajduje się jego mały czarodziej, więc poszerza go zaklęciem eksplodującym, by móc przedostać się na drugą stronę. Mur rozsypuje się na części; wzburza tumany pyłu, które łączą się z wszechobecnym teraz popiołem, tworząc mieszankę sprawiającą trudności w oddychaniu. 
Czekał na tę chwilę wystarczająco długo, wreszcie wszystkie części złączą się w całość, a on będzie niepokonany. Nieśmiertelny i niepokonany. 
Czarna magia wiruje wokół niego, unosząc go ku górze, by mógł przedostać się do jego Harry'ego. Wreszcie, po tylu latach przygotowań i planowania. Tyle bezsennych nocy, tyle przepracowanych dni, by znaleźć się w tym miejscu.
— Tom?
Dawno nie widział swojego małego czarodzieja w rzeczywistym świecie, już zapomniał jaki efekt mają te oczy — szmaragdowa zieleń zagłady. Chłopak wpatruje się w Voldemorta tymi zielonymi jak zaklęcie uśmiercające oczami. Nie podchodzi ani nie robi też żadnego innego ruchu — po prostu się wpatruje z zaskoczeniem wymalowanym na twarzy. 
Voldemorta podchodzi do niego powoli, odwołując kłęby czarnego dymu. Ignoruje krzyki Belli, bo w tej właśnie chwili liczy się tylko Harry. Wśród gryzącego dymu, ognia i popiołu, wśród krwi, krzyków i jazgotu — wreszcie się spotykają. 
— Tom? — powtarza jego mały czarodziej cienkim głosem, a oczy napełniają się łzami. Voldemort wie, że Harry się boi; widzi jak jego ręce się trzęsą, ale jednocześnie czuje nadzieję chłopca na ratunek. 
Gdy Czarny Pan znajduje się już blisko, wyciąga rękę i czule dotyka policzka Harry'ego, rozmazując po bladej cerze czarną maź, nie może wyrzucić z głowy obrazu Harry'ego pokrytego krwią. Jak pięknie by wyglądał pokryty krwią swojej ofiary.
— Już koniec — mówi cicho, a łzy zaczynają spływać ciurkiem po twarzy chłopca, który pociąga nosem. 
Voldemort bierze jego wychudzone ciało w ramiona  i przytula do piersi. Pajęcze dłonie mocno go trzymają.
— Już koniec, kruszyno — mówi czule. — Już koniec.  
Harry odwraca głowę i zdaje mu się, że widzi Ginny. Ruda dziewczynka stoi w kącie i macha do niego, żegna się z uśmiechem, ukazującym nadgniłe zęby.
Voldemort dotyka dwoma palcami czoła Harry'ego, sprawiając, że jego powieki opadają, a chłopiec zapada w głęboki sen. Przez chwilę przygląda się spokojnej twarzy pogrążonej we śnie, jakby zastanawiając się nad słusznością swoich czynów, ale nie zmienia planów.
— To koniec. — Spogląda w ciemne, wieczorne niebo, a popiół spada na nienaturalnie młodą twarz. Ogień pali gorącem, gdy Voldemort znika z Harrym Potterem w ramionach. Zostawia śmierciożerców z Bellą, która wydostaje się z celi o własnych siłach i zostaje zabrana przez czarodziei do domu swojej siostry. 
Voldemort znika, a Azkaban płonie. 
Nad ranem zostają tylko zgliszcza, dementorzy zginęli bez przywódcy; ich egzystencja stała się tylko mrocznym wspomnieniem na kartach historii. A upadły Azkaban symbolem nowej ery.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz