22. Zabijanie słowika




Harry'ego budzi szept niczym szum liści; delikatny i kojący. Kotłuje się w głowie chłopca, irytując jak natrętny rój os pomimo zamiaru Toma, który chciał złagodzić niespokojny sen. Zielone oczy otwierają się powoli, a Harry mruczy coś niezrozumiałego i próbuje odgonić natrętnego komara, machając ręką koło ucha. Mruga powiekami i przeciąga się; szum w jego głowie staje się wyraźniejszy i potrafi rozróżnić pojedyncze słowa.
...spokojnie. Cii...
— Co...? — pyta Harry jeszcze otumaniony snem. Przeciera sklejona powieki i mruga.
Wszystko jest dobrze — mówi cicho Tom. Jego ton jest delikatny i otula Harry'ego jak ciepły kokon.
Od razu po przebudzeniu Harry ma przed oczami obraz wcześniejszych wydarzeń. I nie czuje nic. To jedynie pusta obojętność. Jedyne, co teraz chce czuć, to miłe ciepło pochodzące ze świadomości, że nie jest sam na tym świecie.
Właśnie tak — mówi Tom szeptem przypominającym szum suchych liści. — Przecież nic się nie stało.
— Zabiłem go — stwierdza sucho fakt Harry.
Właśnie — głos Voldemorta ocieka satysfakcją. — Zabiłeś niewartą życia gnidę.
— Jaki był jego grzech? — pyta Harry, powoli podnosząc się do siadu. Chce znać powód, bo zapomniał w natłoku wydarzeń.
Głupota.
— Ach — mówi jedynie i rozgląda się wokół. 
Wszystko wygląda spokojnie — jakby wczoraj wcale nie popełnił makabrycznego morderstwa. Bellatriks pochrapuje w celi obok, dementorzy pływają w otoczeniu marznącej mgły, a wokół nie ma żadnych śladów krwi. 
Harry rozmasowuje nadgarstki sine od uciskających kajdan i krzywi się z bólu. Skóra przybrała kolory tęczy, bo mieni się na przemian fioletem i zielenią, gdzieniegdzie przebłyskuje czerwień, a na obrzeżach ran kryje się blady odcień żółtego.
— Potter! 
Harry podskakuje w reakcji na ostry i donośny krzyk. Podnosi głowę i spogląda w przekrwione oczy strażnika. 
— To tu ostatnio patrolował Miles, widziałeś?
— Że kogo? — Jego głos to charczący skowyt zranionego zwierzęcia. Harry przekrzywia głowę, nie ma ochoty patrzeć na twarz grubego strażnika.
— Steward Miles, miał tu wczoraj obchód.  Nie widziałeś?
— Wszyscy wyglądają tak samo. — Harry wzrusza ramionami.
— Lestrange! — Przerzuca swoją uwagę na Bellę, która budzi się z grymasem.
— Zabiłam to ścierwo — mruczy i wraca do swojego letargu. 
Strażnik ignoruje jej słowa i kontynuuje swoje przesłuchania, krzycząc jakieś obelgi na temat wariactwa więźniów.
Harry odchyla głowę, a z jego serca znika ciężar, o którym nawet nie wiedział. Przymyka oczy, a gdy je otwiera, znajduje się w różanym ogrodzie. Wokół unosi się zapach lata — suchej słomy, słodkich róż i duszącego kurzu. 
— Tom — mówi na przywitanie, patrząc w stronę Voldemorta, który opiera się plecami o pień drzewa.  — Co teraz?
— Nic — odpowiada. — Ukryłem ciało, spokojnie. Nikt go nie znajdzie — zapewnia z mocą.
— Wiem, ale... — Harry chce mieć pewność, móc zapomnieć o całym zdarzeniu i nie mieć zawału serca za każdym razem, gdy strażnik o coś go pyta.
— Żadnego ale — przerywa.  — Nie zmienisz przeszłości.
— Boję się, Tom — mówi, patrząc na swoje buty.
— Czego? 
— Siebie — mówi zduszonym głosem, uparcie nie patrząc w oczy Toma.
Harry słyszy głośnie westchnięcie (prawie teatralne) i czuje jak zimne palce dotykają jego brody, unosząc ją. Spoglądają na niego krwistoczerwone oczy, ale Harry nie uważa ich za straszne czy przerażające jak podpowiadałby rozsądek, wręcz widzi w nich ciepło i zrozumienie, ktorego tak bardzo łaknie.
— Boisz się małego kociaka, który uczy się jak korzystać z pazurów, hm?
— Nie — zaprzecza. Chce pokręcić głową, ale blokuje go stalowy uścisk palców Toma. — Boję się na kogo ten kociak wyrośnie — odpowiada zgodnie z prawdą.
— Na tygrysa. Dzikiego i groźnego. — Oczy Voldemorta skrzą się ekscytacją, a Harry przełyka ślinę, niezbyt pewien, co ma o tym myśleć. Czy chce być tygrysem?
— Oj, chcesz, wierz mi.
— Znowu czytasz mi w myślach? — Harry nie ma siły znów się o to wykłócać.
— Nic mi nie mówisz, muszę jakoś zdobywać informacje. A wracając do bycia tygrysem — poważnieje i spogląda w oczy Harry'ego — przyda ci się dzisiaj.
— Dlaczego?
— Zobaczysz — mówi tajemniczo i odsuwa się, a jego palce tracą kontakt ze skórą Harry'ego. Harry tęskni za ciepłem, jakie przynosiły.
— Przestań ze mną grać w te gierki!
— Ja? Mam przestać? 
— Tak!
— To co wtedy byśmy tu robili?
— Obserwowali gwiazdy czy coś...
— Nuda! — odzywa się, a Harry myśli, że do zachowania kompletnego dziecka brakuje Voldemortowi tylko wystawionego języka.
Harry patrzy na twarz Toma, która wygląda tak dziwnie, gdy ten nie grymasi się czy nie krzywi. To twarz młodego człowieka bez grozy morderstw i podboju świata. Harry nie może napatrzeć się  na ten widok — na radosne oczy, wąskie usta rozciągnięte w leniwym uśmiechu, który nie kryje sobie żadnych dwuznaczności i...
Gdy Harry mruga, ponownie znajduje się w celi w Azkabanie. Otaczają go gołe, wilgotne ściany z kamienia, i choć jeszcze czuje zapach dojrzałego zboża zmieszanego z wonią róż i kurzu, to w nozdrza wdziera się okropna wilgoć przypominająca mu, gdzie konkretnie jest. 
— ...Potter!
Harry patrz na dwóch strażników, których widzi pierwszy raz w życiu. Czyżby się dowiedzieli? Jego serce zaczyna uderzać w szalonym tempie, a Harry zaciska palce na szorstkim kocu.
Dobrze ukryłem ciało. Miej we mnie choć trochę wiary, mój mały czarodzieju.
Harry kiwa głową na słowa Toma, próbując się uspokoić. Wdech i wydech.
— Masz gości. Wychodź — mówi jeden ze strażników i otwiera drzwi celi.
~*~
— Stresuję się — mówi Hermiona, rozglądając się po ponurym pomieszczeniu.
Ona i Neville siedzą w małym pokoju na niewygodnych krzesłach, a dziewczyna wciąć wygina palce, strzelając kostkami. Nie potrafi się uspokoić, jej dłonie pokrywa zimny pot, a w brzuchu kotłuje się nieprzyjemne uczucie. 
— Tak bardzo chcę go zobaczyć — mówi, a mówienie jest trudne, bo każde słowo o Harrym przybliża ją do wybuchnięcia płaczem. — A jednocześnie tak bardzo się boję...
Neville już sięga ręką, by ją pocieszyć, ale przerywa mu powiew zimnego powietrza, gdy strażnik otwiera drzwi. Wreszcie mogą poczuć aurę dementorów, bo pokój dla odwiedzających jest chroniony przez patronusy strażników. Chroni ich też magiczna bariera, nie przed stworami rodem z koszmarów, ale przed samymi więźniami. 
Zza drzwi wychodzi wysoki strażnik z blond wąsem, a za nim osoba, której przybycia Hermiona wyczekiwała.
Harry. 
Jej Harry.
Patrzy na tego niewysokiego chłopaka i widzi w nim swojego Harry'ego, może trochę naiwnego, ale z wielkim sercem, ale przed nią stoi zgoła inny chłopak. Harry, ale nie Harry.
Wychudzony do granic możliwości, z ciemnymi worami pod oczami, skuty metalowymi kajdanami. Hermionę ściska coś w sercu, gdy widzi, w jak okropnym stanie jest jej przyjaciel. Patrzy na wystające obojczyki, siniaki i drobne rany pokrywające jego ciało i nie może uwierzyć, że tak bardzo zawiodła. Jednak najgorszy jest ten pusty wzrok.
Harry wchodzi do pomieszczenia ze wzrokiem wbitym w podłogę, jednak gdy podnosi głowę, rozszerza oczyi marszczy brwi.
— C-co? — pyta i patrzy po twarzach strażników, którzy każą mu usiąść. Harry zostaje przykuty do metalowego krzesła kolejnymi łańcuchami; w trakcie ciągle patrzy na Hermionę. Jego źrenice są rozszerzone, jakby nie wierzył w to, co widzi.
— No mówiłeś — mruczy Harry pod nosem i spogląda na Hermionę tymi szmaragdowymi oczami.
— Proszę? 
Harry dalej się w nią jedynie wpatruje, więc Hermiona odchrząkuje, chcąc zacząć od nowa. Strażnicy oddalają się i zostają przy drzwiach, pilnując, by więzień nie uciekł.
— Harry — zaczyna — tęskniłam.
— Tęskniłaś? — powtarza głucho. 
— Tęskniliśmy — uściśla, wierząc, że teraz pójdzie gładko.
— To gdzie jest Ron?
— W kwa... w domu jest, w Norze. 
Harry uśmiecha się, jakby powiedziała coś zabawnego.
— Nie chciał mnie zobaczyć? — pyta bez emocji, co martwi Hermionę. Spodziewała się bardziej... emocjonalnej reakcji, która byłaby w stylu jej Harry'ego.
— Nic z tych rzeczy! — spieszy z wyjaśnieniem. — Po prostu doszliśmy do wniosku, że nie chcemy cię denerwować i przypominać przykrych wydarzeń... Neville wydawał się neutralną opcją. 
— Przykrych wydarzeń? Teraz to jawnie ze mnie kpisz, prawda? — Jego oczy na chwilę błyskają czerwienią, a serce Hermiony staje na sekundę. — Dementorzy wręcz kochają mi o nich przypominać — wyjaśnia z uśmiechem.
— To nie... ja nie chciałam...
— Wiem, wiem, wiem — mówi lekceważąco. — Cieszę się, że po roku wreszcie sobie o mnie przypomnieliśmy.
— To nie tak! — krzyczy wytrącona z równowagi.
— Właśnie — wpiera ją Neville. — Wszyscy ciężko pracowali, byśmy mogli tu teraz być.
— To był skomplikowany proces, by dostać pozwolenie...
— Wypełnienie jednego wniosku takie trudne? — Harry przerywa jej z ostrą nutą w głosie.
 — Nie pozwoliliby nam na wizytę tak bez niczego przecież...
— A próbowałaś? — pyta ją Harry, ucinając wszelką dyskusję. — Spróbowałaś choć jeden cholerny raz? 
Hermiona otwiera usta, ale nic nie przychodzi jej do głowy, więc wyręcza ją Neville:
— Stworzyliśmy artykuł, by ocieplić twój wizerunek, naprawdę wielu ludzi się w to zaangażowało, a potem musieliśmy...
— Wy pisaliście głupie artykuły, a ja siedziałem z dementorami.
Hermiona ma ochotę odwarknąć, że zachowuje się dziecinnie i niesprawiedliwie, ale potem dochodzi do niej, że Harry ma prawo. Ma cholerne prawo, by narzekać,  a ta świadomość coś gasi w Hermionie, tę iskrę, która jeszcze się tliła do niedawna.
— Ale Harry... — próbuje jeszcze Neville. — My naprawdę się staraliśmy cały rok! A to był rok SUMów przecież.
— Zapomniałem o ich istnieniu — mówi Harry. — Chociaż nie! Bella opowiadała o ataku żab na jej SUMach z zaklęć. 
— Bella?
— Bellatriks Lestrange, moja sąsiadka — mówi Harry, a Neville blednie i odsuwa się lekko od Pottera. 
— T-ta wiedźma? — pyta zduszonym głosem. 
— Jest dziwna — mówi Harry — ale umila czas. 
Neville wstaje gwałtownie i wychodzi odprowadzany zdziwionym wzrokiem strażników, którzy zamykają za nim drzwi. 
— I po co kazałeś mi o niej powiedzieć? —  pyta Harry, a Hermiona przełyka ślinę, czując się niepewnie.
— Wszystko w porządku? 
— Jakim cudem ma być w porządku w Azkabanie, co?
Hermiona karci siebie w myślach z powiedzenie głupoty. 
— Ale, Harry, z kim rozmawiasz?
— Z tobą, oczywiście — odpowiada, nie patrząc na nią. — Z tobą, z wami.
— Harry? — pyta Hermiona ze zmartwieniem, bo Harry nie patrzy ani na nią, ani na nic innego; jego wzrok jest pusty i rozproszony.
— Hm? Coś mówiłaś? — Potrząsa głową, jakby chciał się obudzić. — Rozmawiałem — tłumaczy ze skruszonym uśmiechem.
— Czy... — zaczyna Hermiona, ale nie za bardzo wie jak ująć w słowa swoje zmartwienie, więc ostatecznie z tego rezygnuje. — Wyciągniemy cię stąd — mówi zamiast tego, chcąc podnieść przyjaciela na duchu.
— On też to obiecał — mówi Harry. — A różnica jest taka, że jemu wierzę. 
Gdy potem Hermiona opuszcza wysoki budynek, nie może pozbyć się tego dziwnego wrażenie, które wprawia jej skórę w mrowienie, jakby chodziły po niej mrówki. Coś było nie tak z Harrym. I Hermiona boi się, że jej przypuszczenia mogą być prawdziwe, a to najczarniejszy scenariusz z możliwych. Bo oznacza, że dla Harry'ego nie ma ratunku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz