14. Kiedy róże wreszcie nie cuchną krwią




To dziwnie miłe — myśli Harry, wtulając twarz w zagłębienie ramienia Voldemorta. Materiał jest delikatny i miękki, a od ciała mężczyzny bije przyjemne ciepło. Temperatura i żywe, bijące serce, które głucho dudni w uszach Harry'ego, stanowią dowód, że Tom Riddle nie jest potworem — to człowiek z krwi i kości, który nie różni się od innych praktycznie niczym. 

— Śmiało sobie poczynasz. — Chociaż słowa mogłyby sugerować, że Voldemort gani Harry'ego, to ton, jakiego używa, podszyty jest zwyczajnym, ludzkim rozbawieniem. 

Harry pociąga nosem. Nie potrafi przejmować się faktem, że rozkleił się przy Tomie; już nie. Teraz liczy się ciepło drugiego ciała i to jaką ulgę przynosi, to jak realne się wydaje. Jedyna prawdziwa rzecz, której Harry może być pewien, że nie jest iluzją.

— Moja głowa powinna być tym jedynym miejscem, gdzie myśli powinny być wolne, wiesz? 

— Nie kiedy prowadzisz rozmowę z legimentą. — Tom gładzi Harry'ego po plecach, delikatnie zataczając okręgi dłonią. Chłopak wzdycha, zatracając się w uzależniającym poczuciu bezpieczeństwa, ignorując ripostę Toma i postanawiając, że na nią nie odpowie. 

Wokół szumią liście, a Harry powoli usypia kołysany do snu ich monotonnym dźwiękiem. Powieki stają się ciężkie i zamykają wbrew woli chłopaka. Harry wdycha jeszcze zapach Voldemorta, ostry jak zioła używane do eliksirów i kurz, który zbiera się na starych, nieczytanych księgach.  

Budzi się, gdy słońce już zachodzi za horyzontem, rozlewając czerwone światło i sprawiając, że dolina wygląda jakby płonęła. Z westchnieniem się przeciąga, a puchaty koc spada z jego ramion. Harry marszczy brwi. Voldemort otulił go kocem, gdy spał? Myśl ta rozpala przyjemne ciepło w ciele chłopaka. Zapomniał już, że ludzie potrafią się o siebie troszczyć. Ta prosta czynność sprawia, że na usta Harry'ego wpełza pełen rozczulenia uśmiech.

Rozgląda się za Voldemortem, ale nie może go znaleźć wśród kwiatów róż i słoneczników. Delikatnie składa koc i odkłada go na ziemię tuż pod drzewem. Nie może się powstrzymać i zatapia palce w miękkiej tkaninie z lekkim uśmiechem na twarzy.

Odrywa od policzka źdźbło trawy, które przykleiło się, gdy spał, i zerka w stronę domostwa, zastanawiając się, gdzie może być Tom. To wysoki na dwa piętra budynek z czerwonej cegły i ogromnymi, czarnymi drzwiami; zdobi go strzelisty dach i balkony, których balustrady pokrywa bluszcz powoli zmieniający swe kolory na jesienne.

Harry z niepewnością zagląda przez strzeliste okna do środka. Ale wewnątrz jest jedynie ciemność. Jedynie gasnące światło słońca odbija się od szyb. Stwierdzając, że to nic nie da, kieruje swój wzrok w stronę drzwi. Przełyka ślinę i wspina się po trzech schodkach, stając ostatecznie z sercem bijącym jak dzwon przed drzwiami z kołatką w kształcie rozwartej paszczy węża. 

Unosi już rękę, jednak zanim zdąży zapukać, drzwi otwierają się z zadziwiającą szybkością, Voldemort przez sekundę gromi Harry'ego wzrokiem, po czym równie szybko zamyka drzwi z głuchym trzaśnięciem,  ukrywając wnętrze przed chłopakiem.

— Wyspałeś się? — pyta. Nie wygląda, jakby jakoś specjalnie przejmował się odpowiedzią Harry'ego, bardziej zajmują go książki, których całą stertę lewituje z pokoju u góry przez uchylone okno. Z łoskotem lądują one pod drzewem tuż obok koca, który odłożył Harry.

— Jak to w ogóle działa?

— Hm?

— To całe — Harry macha rękami — spanie tutaj. Bo przecież śpię tam, w prawdziwym ciele?

— Ale wiesz, że tak naprawdę nas tutaj nie ma?

Harry robi głupią minę, a Voldemort wzdycha i siada, by wytłumaczyć.

— Ten świat, w którym się teraz znajdujemy, choć jest perfekcyjnym odbiciem rzeczywistości, tak naprawdę jest jedynie kopią. Znajdujemy się tu tylko umysłem. Dlatego jak najbardziej możesz tu spać, śpiąc w prawdziwym świecie. Można ująć, że to był prawdziwy sen, bo choć teraz fizycznie śpisz, to twój umysł nie odpoczywa tak jak powinien. 

— Udam, że wszystko zrozumiałem — szczerzy się Harry, a Riddle jedynie wzdycha teatralnie. — Co robisz? — pyta po chwili.

— Szukam informacji o dementorach oczywiście — odpowiada, przewracając stronę księgi.

— O, widziałem to ostatnio — mówi Harry,  wskazując palcem na rycinę przedstawiającą dementora z szeroko otwartą paszczą. — Jednak na żywo to białe światło wygląda trochę inaczej, nie jest tak jasne — zauważa, przypominając sobie rozwarty otwór gębowy i migoczące światło, które wyglądało, jakby traciło cały swój magiczny blask.

— I dopiero teraz mi o tym mówisz? — warczy Voldemort. Złość jednak szybko mija zastąpiona przez żądzę wiedzy.

— Nie wiedziałem, że to coś ważnego! Nawet nie wiem, co to dokładnie było. Zresztą to wydarzyło się tuż przed tym jak miałem... ostatnią halucynację...

Przez chwilę nikt nic nie mówi; Voldemort oczekująco wpatruje się w Harry'ego, a ten uparcie milczy, uciekając wzrokiem od przyszpilającego spojrzenia krwawych tęczówek.

W końcu się przełamuje, wypuszczając głośno powietrze przez spierzchnięte wargi.

— Co piszą o tym w książkach? No co? — odpowiada na pytający wzrok Voldemorta, — Jak będę wiedział, co to dokładnie jest, to może skojarzę fakty i przypomnę sobie coś wartego twojej uwagi. 

— Słyszałeś historię o tym jak powstali dementorzy?

— Em...

— Czego was uczą na historii magii w takim razie? 

— Wojen goblinów? — nieśmiało mówi chłopak, kuląc się wewnętrznie pod ostrym spojrzeniem Voldemorta. 

— I dlatego trzeba zmienić ten idiotyczny system edukacji... — mamrocze pod nosem. — Dalej twierdzisz, że Dumbledore nadaje się na dyrektora Hogwartu? Zresztą nieważne — mówi, zanim Harry zdąży się wypowiedzieć i obronić Dumbledore'a. Ale Harry uświadamia sobie, że wcale nie miał takiego zamiaru. Postronny obserwator parsknąłby śmiechem na stan edukacji w Hogwarcie — segregacja na lepszych i gorszych, dyrektor faworyzujący Gryfonów i Snape robiący to samo odnośnie Ślizgonów, brak nauki łaciny, chociaż to podstawa zaklęć, czy niekompetentni nauczyciele, którzy już dawno umarli. 

Z rozmyśleń wyrywa go Voldemort, który zaczyna opowiadać historię pojawienia się dementorów na wyspie. 

— Pewien potężny czarnoksiężnik, Ekrizdis mu było na imię, wybudował twierdzę na wyspie i wszystko ukrył przed wścibskimi oczami zarówno mugoli jak i innych czarodziei. Wiadomo, że parał się w czarnej magii, naprawdę mrocznej. Jestem w stanie założyć, że daleko mi do jego badań. — Voldemort śmieje się gorzko, jakby za cel postawił sobie pokonanie tego czarodzieja. — W każdym razie krążą opowieści, jakoby zwabiał na wyspę żaglarzy czy innych mugoli, by ich torturować i poddawać eksperymentom. To był prawdziwy geniusz, jestem w posiadaniu paru jego ksiąg, Harry, i jego odkrycia... to coś niesamowitego. 

Harry stwierdza w myślach, że oczy Voldemorta świecą się niebezpiecznym blaskiem, gdy ten opowiada o przerażająco krwawych dokonaniach czarnoksiężnika; to prawie tak, jakby mówił o swoim idolu. 

— Jednak życie nie jest wieczne, Ekrizdis nie zapuszczał się w te tereny czarnej magii, które badałem ja... Może był mądrzejszy i wiedział, że to nie było dobrym rozwiązaniem? Nieważne. Ekrizdis umarł, a zaklęcie ukrywające wyspę z Azkabanem przestało działać.  Czarodziejski świat wreszcie usłyszał o okropnościach, które się tam działy. A pracownicy Ministerstwa Magii, którzy badali wyspę, jako pierwsi ujrzeli dementorów. Stwory, których nie można zabić. Ówczesny Minister Magii, Damocles Rowle zaproponował, aby w Azkabanie stworzyć więzienie dla czarodziejów. Widzisz, Harry, tchórzliwi czarodzieje straszliwie bali się dementorów,  a dzięki temu, że zapewniali dementorom stały pokarm w postaci więźniów, ci zostali na wyspie i nie rozproszyli się po całym świecie. 

— Czyli wysyłają czarodziei jako ofiarę, by reszta była bezpieczna?

Voldemort śmieje się mrocznie. 

— Świat jest okrutny, drogi Harry — mówi i unosi książkę,  w której przed chwilą przyglądali się rysunkowi dementora. — To są zapiski samego Ekrizdisa, wyrwałem je spod nosa samego Dumbledore'a... Ciekawe, czy ten dureń wie jak bardzo ułatwił mi zadanie? 

— Co w niej jest?

— Wszystko — odpowiada. — Ale to absolutnie wszystko o dementorach, mój Harry. 

— Wszystko? — pyta Harry zduszonym głosem. — Czyli też jak je zabić?

— Ależ oczywiście. To nawet dość proste... Widzisz, mój mały, dzielny czarodzieju, dementorzy to byli kiedyś ludzie, którzy stali się potworami przez eksperymenty Ekrizdisa, a to białe światło wewnątrz... to ich pierwotna, nieśmiertelna dusza. 

— Co? — szepcze Harry z braku lepszego pomysłu na swoją reakcję. — Dementorzy to ludzie?

— Kiedyś nimi byli, ale już nie są. Żyją setki lat, ich człowieczeństwo zostało pożarte przez mroczne rytuały. W dodatku tylko ci pierwotni mają dusze. Ci dementorzy, którzy narodzili się z innych już istniejących nie mają duszy... 

— Ach... 

— Dlatego potrzebuję szczegółowych informacji. Gdzie widziałeś pierwotnego dementora?

— Stał pod moją celą — mówi Harry, niechętnie przypominając sobie tamte wydarzenia. — Jak się zastanowić to on tak jakby czekał, aż podejdę do drzwi? — Po ciele chłopaka przechodzą ciarki, gdy myśli o możliwych celach dementora. Chce dać mu pocałunek nawet bez rozkazu Ministra Magii? — Podszedł do mnie i odsłonił kaptur, po czym otworzył paszczę. W sumie... jakby chciał mi ją pokazać, tę duszę znaczy...

— Interesujące — mówi jedynie Voldemort.

— Czy... — Harry trochę boi się zadać to pytanie na głos, ale czerpie z resztek swojej gryfońskiej odwagi, bo wie, że dłużej tam nie wytrzyma — jest jakiś sposób, abym został tu na zawsze?

— Chcesz wiecznie spać?

Harry kiwa głową. Woli być tu, niż spotkać ponownie tamtego dementora, ponownie czuć tamten strach.

— Nie chcę tam wracać, naprawdę, ja zwariuję, Tom. 

Voldemort wstaje i podchodzi do pachnących róż, zrywa jedną i daje Harry'emu z krzywym uśmiechem.

— Pomyślę nad tym — obiecuje. — A teraz wracaj spać, mój mały czarodzieju — szepcze cicho.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz