20. Dwie strony jednej monety




Harry rozciąga się na miękkim kocu pościelonym w cieniu drzewa; wiatr delikatnie muska jego włosy, a Harry czuje się prawie wolny. Choć na chwilę może zapomnieć o świecie rzeczywistym — tu liczy się delikatny szum liści, zapach róż w pełnym rozkwicie i łagodne promienie słońca. Harry mógłby tu spędzić wieczność.
— Ale ten świat nie jest wieczny — mówi Voldemort w odpowiedzi na myśli chłopaka.  Siedzi obok oparty o pień i czyta grubą księgę. Harry wzdycha, nie mając siły na jakąkolwiek odpowiedź. Milczy, więc i Voldemort po chwili powraca do przerwanej lektury o dementorach.
Harry czuje się spełniony; jest cicho spokojnie, ma blisko drugą osobę może trochę skrzywioną w swej ludzkości, ale Harry ostatnio coraz częściej myśli, że nie zamieniłby Voldemorta na nikogo innego. Bo Harry nie potrzebuje litości i czułości, on potrzebuje kogoś, kto pozwoli mu zapomnieć, kogoś dzięki komu będzie w staniu ruszyć dalej  z życiem i co najważniejsze — trwać przy życiu.
— Opowiedz mi o czymś — mówi w końcu znudzony ciszą, która nieprzyjemnie brzęczy w uszach jak nienastrojone struny gitary.
— Bajki mam ci opowiadać? — pyta z kpiną.
— Czarodzieje mają swoje bajki?
— Jeszcze bardziej debilne od tych mugolskich niestety — wzdycha. — Chociaż są nieliczne wyjątki, które kryją w sobie iskierki prawdy.
— To opowiedz mi taką! — żąda Harry. Podnosi się i nadyma policzki jak naburmuszone dziecko. Tom wyciąga długi palec i trąca nim różowy policzek z zafascynowaną miną i iskierkami rozbawienia w oczach.
— Nie ma mowy — mówi i odsuwa się, zostawiając oszołomionego Harry'ego samemu sobie. —Wybierz coś innego.
— Hmm... — zastanawia się chłopak i siada tuż obok Toma tak, że sykają się ramionami. — Opowiedz mi o sobie. 
Voldemort odkłada książkę i wygląda, jakby nie miał zamiaru opowiadać, ale zmienia zdanie, więc uśmiecha się lekko w przestrzeń i mówi:
— Nie ma za wiele do opowiadania. Ojciec zostawił matkę, gdy była ze mną w ciąży, a ta umarła przy porodzie. Więc wychowałem się w sierocińcu w czasach drugiej wojny światowej.
Voldemort mówi to ze wzruszeniem ramion, jakby śmierć matki go w ogóle nie bolała, jakby za nią nie tęsknił. Rzeczywiście przez ułamek sekundy przez jego głowę przeszła taka myśl — by wzbudzić litość w naiwnym chłopcu, ale obraz takiego poniżania się wzbudził w Voldemorcie wzgardę. Zresztą jego mały czarodziej nie zasłużył, by ciągle go okłamywać, jest wart choć trochę prawdy. Dlatego Tom Riddle mówi to, co czuje i jest zdania, że to przedziwne uczucie.
— To smutne — mówi Harry. Od razu odzywa się w nim empatia, która pozostała nawet pomimo miesięcy spędzonych w towarzystwie dementorów, seryjnego mordercy i niezrównoważonej sąsiadki w celi. — Ale jak to dokładnie było? — docieka. Uznaje dzieciństwo Czarnego Pana za dziwnie fascynujące.
— Biednie — odpowiada Tom zgodnie z prawdą, przypominając sobie naloty na Londyn i ukrywanie się w piwnicach sierocińca z kromką chleba mającą wystarczyć na cały dzień. Do dziś pamięta dźwięk wyjących syren, który rozlegał się wśród wrzasków młodszych dzieci.
— Ale dokładniej! — nalega Potter. 
— Byłem inny — Voldemort wyraźnie akcentuje to słowo — i z tego powodu...
— Samotny? — wcina się Harry.
— Nie — zaprzecza natychmiastowo z morderczym wzrokiem, jakby był oburzony, że Harry w ogóle śmiał to zasugerować. — Nie potrzebowałem nikogo do szczęścia. 
— Ja byłem samotny — wyznaje chłopak przejrzawszy mur, którym mężczyzna zawsze się zasłaniał. Bo Harry z każdą kolejną rozmową czuje, że jest bliżej poznania tego prawdziwego Toma skrytego za fasadą zbudowaną zimna i ciał wrogów. — Dlatego cię rozumiem. Serio — dodaje, widząc sceptyczną wzrok krwawych oczu. — Zawsze chciałem mieć przyjaciela, wiesz? Takiego, z którym mógłbym dzielić się wszystkim, który by mnie rozumiał i po prostu przy mnie był. Z wiekiem trochę z tego wyrosłem, ale... — Przełyka gulę w gardle i stara się odgonić niechciane emocje. — Ale kiedy trafiłem do Hogwartu uwierzyłem, że prawdziwa przyjaźń istnieje. Ron i Hermiona byli dla mnie praktycznie wszystkim, najlepszymi przyjaciółmi, za których byłem gotowy oddać życie. A teraz... poniekąd to z ich winy tu tkwię — dodaje z nutą złości, co sprawia, że Voldemort unosi kącik ust ku górze. — To przez nich, przez nich wszystkich muszę znosić dementorów, ciebie i Bellę.
— Jestem aż taki straszny? — pyta żartobliwie Tom, sam sobie się dziwiąc, że takie zdanie opuściło jego usta.
— Jesteś manipulacyjnym seryjnym mordercą, który ubzdurał sobie, że przejmie władzę nad światem, ale nie taki straszny diabeł jak go malują. Naprawdę nie spodziewałem się, że mi pomożesz — wyznaje ze szczerością Harry.
Voldemort jedynie pomrukuje potwierdzająco.
— Najzabawniejsze w moim życiu jest to, że matka poiła ojca amortencją — dodaje po chwili ciszy.
— To nie zabawne, to... smutne.
— Dla mnie zabawne. — Voldemort wzrusza ramionami. — Tylko pokazuje, że miłość nie znaczy nic. Nie ma dobra i zła, jest tylko władza i potęga.
— Nie ma dobra i zła — zgadza się Harry. — Jest tylko cierpienie i chwile wytchnienia, które spędzam tu.
— Co byś zrobił, hm? — Voldemort nachyla się niebezpiecznie blisko Harry'ego. Opiera ciężar ciała na dłoniach, które trzyma po obu stronach nóg chłopaka. — Gdybyś mógł stąd uciec? Zemściłbyś się?
— ...ak — mówi tak bardzo cicho, że słowo jest niezrozumiałe i zniekształcone. — T-tak — dodaje trochę pewniejszym tonem.
— Zabiłbyś ich? — dopytuje Tom, a jego twarz jest blisko twarzy Harry'ego; ich nosy prawie się stykają. Czerwone oczy peszą Harry'ego, ale również sprawiają, że słowa same wychodzą z jego ust:
— N-nie wiem... Raczej... chciałbym, by poczuli to, co ja. Ten ból, strach... tę samotność — mówi spokojnie, mając w pamięci wszystkie wydarzenia, wszystkie uczucia. — A najbardziej to chciałbym, aby poczuli to uczucie, gdy zdradza cię osoba, której ufasz najbardziej na świecie.
— Jesteśmy tak podobni... — mówi Voldemort, a jego oddech owiewa wyschnięte usta Harry'ego, które ten zwilża językiem. — ...a tak różni.
— Nie chcę być mordercą.
— Przecież nim jesteś.
— Ale nie takim prawdziwym — upiera się. — I niech tak zostanie.
Voldemort w odpowiedzi uśmiecha się mrocznie.
— Każde z nas cierpiało w dzieciństwie...
— Ale ja nie wyrosłem na psychopatę — broni się Harry i zakłada ręce na piersi.
— Nie? — Ton głosu Toma przesiąknięty jest kpiną.
— Nie wiem? — gubi się Potter i chowa ręce za sobą, nagle czując się onieśmielony.
— Ty mnie pytasz? 
— Nie wiem? — powtarza się. 
Voldemort wzdycha teatralnie i odsuwa się, a Harry może oddychać bez przeszkód; czuje, że jego policzki są całe czerwone.
— Dlaczego tak bronisz tych swoich przyjaciół, hm? Tych, którzy tak cię skrzywdzili?
— Nie ich — zaprzecza — ale idei. 
— Idei zatracenia kultury czarodziei? Kultury, którą budowaliśmy przez wieki?
— Nie! Idei dobra, stania po stronie słabszych i bronienia ich! — mówi Harry.
— Tak jak obronili ciebie? Bo spójrz na to z tej strony — byłeś biednym dzieciakiem, a oni skazali cię na życie tutaj.
— To...
— Och, doprawdy! Teraz będziesz ich bronił?
— Nie! — Harry unosi głos, chociaż wcale nie miał zamiaru. — Po prostu...
— Pomyśl — snuje swoje marzenia  Voldemort, wpatrując się w Harry'ego intensywnie— ile dzieci moglibyśmy uratować, gdyby nie Dumbledore i jego wielbiący mugoli przyjaciele.
— Jakie dzieci? O co ci chodzi? — Harry naprawdę zaczyna się zastanawiać, czy czegoś nie przegapił w ich rozmowie.
— O ciebie mi chodzi — mówi Voldemrot. — I o mnie też. O magiczne dzieci wychowujące się wśród mugoli. Spójrz na swoje dzieciństwo, spójrz na moje... czy życie z mugolami jest dobre dla takich dzieci? My zawsze będziemy dla nich ci inni. Odmieńcy. Dla mugoli każdy kto się różni, czy to kolorem skóry, płcią, wyznaniem, orientacją zasługuje na potępienie albo śmierć.
— Dramatyzujesz.
— Może trochę — przyznaje. — Ale to nie zmienia faktu, że takie dzieci powinny wychowywać się wśród swoich.
— Nie mam siły na kłótnie.
— Nie? — wzdycha Voldemort, a jego entuzjazm przygasa. — To co chcesz robić całą noc?
— Przytul mnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz