Hermiona otwiera okno w zaduszonym pokoju, by wpuścić do wnętrza więcej orzeźwiającego, wiosennego powietrza. Wiatr wdziera się do pomieszczenia i targa jej włosy. Hermiona wzdycha i wiąże je w luźny splot opadający na ramiona.
Kładzie głowę na parapecie i wydyma lekko usta. W kącie leży zapomniana książka, ale dziewczyna po prostu nie potrafi skupić się na przerwanej lekturze. Nie potrafi ze zrozumieniem przeczytać choć zdania, bo dzisiaj jest ten dzień. To już dziś. Dzisiaj ukaże się ich artykuł. Zaraz zejdzie na śniadanie i spotka ją istny armagedon w Wielkiej Sali.
Długie i ciężkie miesiące nad tym ślęczeli, dopracowując każdy szczegół, chcąc, aby każde wspomnienie było istotne i opisane we właściwy sposób. A dzisiaj wreszcie okaże się, czy ich praca przyniosła jakiekolwiek efekty.
— Nie wytrzymam — mówi do siebie i próbuje uspokoić szalejące serce. — Zwariuję z tych nerwów!
— To zjedz coś słodkiego — mówi Ron, który właśnie schodzi ze schodów prowadzących do dormitorium chłopców. — Zawsze pomaga — dodaje, przeczesując stargane od snu włosy.
— Myślisz, że ja cokolwiek przełknę? — warczy zirytowana postawą przyjaciela. — W gardle tak mnie ściska, że zwrócę wszystko, co zjem.
— To słabo — odpowiada — ale ja jestem głodny jak wilk, więc chodźmy już, co?
— Nie chcę — jęczy dziewczyna i z powrotem kładzie głowę na parapecie. — Mam nogi jak z waty i... A jak to się nie uda? A jak nie wypali i tylko pogorszymy sytuację Harry'ego?
Podrywa się i spogląda na Rona rozszerzonymi z autentycznego przerażenia oczami. Nagle ma w głowie tylko same najczarniejsze scenariusze. Chłopak wzdycha i kładzie jej rękę na ramieniu, próbując dodać otuchy.
— Ale jak nie wyjdzie? Co ty pleciesz? Włożyliśmy w to całe serce — mówi. — Ty, ja i ogrom ludzi. Wszyscy chcą pomóc Harry'emu i wierzę, że to zrobimy. — Jego ton głosu jest ciepły i pokrzepiający. Hermiona uśmiecha się słabo, po czym pewnie kiwa głową, przecież da radę. — To chodźmy — dodaje, widząc, że z Granger już lepiej. — Umieram z głodu.
Jest już dość późna pora, więc gdy wchodzą do Wielkiej Sali, to większość uczniów już siedzi na miejscach i zajada pożywne śniadanie, nie spiesząc się, bo w końcu jest sobota — dzień wolny od lekcji, więc mają dużo czasu, by w spokoju się najeść.
Hermiona ma ochotę schować twarz we włosach, gdy tylko wkracza do sali i widzi tych wszystkich ludzi, ale nie robi tego. Da radę, jest najmądrzejszą dziewczyną na roku, dzielną Gryfonką; to nic, to tylko ludzie.
Mierzyłaś się z gorszymi rzeczami — mówi dobie w myślach, po czym bierze głęboki wdech. Da radę.
Gdy tylko siada przy stole Gryffindoru, w jej ręce wciśnięty zostaje najnowszy numer "Żonglera" z Harrym na okładce.
— I jak? — pyta, otwierając gazetę i pobieżnie przelatując wzrokiem przez tekstu długiego artykułu.
— Już się pytają ludzie, czy mogą się dopisać do petycji — mówi Fred z uśmiechem. — Głowa do góry, dobrze jest.
— Serio?
— No jasne! — mówi Dean. — Ludzie lubili Harry'ego, nie licząc Ślizgonów rzecz jasna, dlatego gdy tylko dostali potwierdzenie swoich uczuć i szansę, by je wyrazić, od razu ruszyli do działania.
Hermiona czuje, jakby wielki kamień został zdjęty z jej serca. Uśmiecha się, próbując przegonić łzy wzruszenia i zabiera się za dokładne czytanie artykułu, który przecież sama napisała i dopieszczała każdy jeden przecinek.
— To kwestia czasu, kiedy pozwolą nam na wizytę. — Neville aż tryska energią.
— Wysłałam rano pismo — mówi Hermiona zza gazety. — Mam nadzieję, że rozpatrzą wniosek pozytywnie... Remusowi odmówili... — dodaje zmartwionym tonem i marszczy brwi.
— Bo jest wilkołakiem — wyjaśnia Ron z pełnymi ustami. — Nie jest obywatelem czarodziejskiej społeczności według prawa — uściśla — i w życiu nie dostałby pozwolenia na wizytę.
— To jest tak niesamowicie głupie — wzdycha Seamus, a większość Gryfonów przyznaje mu ochoczo rację, pamiętając najlepszego nauczyciela obrony przed czarną magią, jakiego kiedykolwiek mieli.
— Będziemy mieć kiedyś bunt wilkołaków zobaczycie — śmieją się Fred i George.
— To nie jest takie nieprawdopodobne — mówi Hermiona. — Gobliny się buntowały, to i wilkołaki mogą, a wręcz uważam, że powinni.
— I tak teraz jest syf w ministerstwie — wzdycha Fred. — Słyszeliście? Kingsley ledwo uszedł z życiem.
— Znowu Grindelwald? — pyta Seamus znad swojego tosta.
— A jak. Jego poplecznicy urządzają sobie najwyraźniej konkurs, kto więcej ludzi ubije — wyraża swoje zdanie Dean.
— Tydzień temu zamordowano Amelię Bones — szepcze Neville z bólem w oczach. — To ciotka Susan — dodaje jeszcze ciszej — i to ona wydała wyrok Harry'ego.
— Suka — komentują Fred i George zgodnie.
— Stała na straży prawa — broni jej Seamus.
— To porządna kobieta — wtrąca Parvati, ale Lavender kręci głową.
— Mojego wujka też skazała tylko dlatego że jej Knot kazał. Mówię wam, to przekupna suka była, dobrze, że ją zabili.
— Chyba sobie żartujesz — oburza się Patil. — To był niewinny człowiek! Nie zasłużyła na śmierć.
— Wiem, ale gdy tylko o niej pomyślę, to ogarnia mnie złość. Była znana z niesprawiedliwych wyroków.
— Właśnie, że była najsprawiedliwszą sędzią Wizengamotu! Stała po stronie słabych i Harry;ego do końca próbowała uratować.
— Ale ostatecznie tego nie zrobiła, nie? — Lavendre unosi do góry brew, a Parvati wzdycha, uznając, że nie będzie się z nią kłócić.
— Dlatego tak lubię postulaty tej nowej partii — są świetni! Chcą walczyć o prawa wszystkich, w których płynie magiczna krew i naprawić ten system — mówi Seamus z podekscytowaniem.
— Ale nazwę to powinni zmienić — śmieje się Lavender. — Rycerze Walpurgii? Jaki szaleniec to wymyślił?
— Lord Voldemort oczywiście — mówi spokojnie Hermiona, która włącza się do dyskusji, skoro skończyła czytać artykuł. Odkłada gazetę na bok i zaczyna jeść śniadanie.
— C-co? — pyta wiele głosów na raz, a Parvati widocznie blednie na samo wspomnienie tego imienia. Ron zaczyna krztusić się jajecznicą, więc Neville klepie go w plecy po przyjacielsku.
— Dzięki, stary — odchrząkuje najmłodszy Weasley.
Hermiona w spokoju zajada się tostami, nie zwracając uwagi na zamieszanie, jakie spowodowały jej słowa. Gdy sięga po szklankę soku dyniowego, zostaje ona jej zabrana sprzed nosa.
— Fred! — upomina. — Oddaj!
— Najpierw wyjaśnij, o co ci chodzi z Voldemortem — stawia jej warunek i odsuwa rękę ze szklanką spoza zasięgu Hermiony, która już chciała po nią sięgać.
— To przecież to oczywiste — mówi z ciężkim westchnięciem. Rozgląda się po minach otaczających ją Gryfonów, ale żadne z nich nie sprawia wrażenia, jakby to było oczywiste, więc dziewczyna ulega i zaczyna wyjaśniać:
— Każdy z tu zebranych wie, że Voldemort wrócił, nie? W końcu na tym opiera się główny trzon obrony Harry'ego. Skoro to mamy ustalone, to pomyślcie: czy to nie jest dziwne, że po tylu latach siedzenia w ukryciu nagle jest taka fala morderstw ludzi sprzyjających Dumbledore'owi przez popleczników Grindelwalda? I wszystko ukartowane jest w taki sposób, aby zrzucić winę na nich — to wisiorek, to list. W dodatku w tym samym czasie pojawia się nowa partia polityczna z Lucjuszem Malfoyem na czele, która magicznym sposobem ma rozwiązania na wszystkie problemy! To tak jakby Voldemort się pod tym podpisał, wiecie?
— To ma sens — mruczy Fred, a reszta mu przytakuje.
— Ale naprawdę... Sami-Wiecie-Kto wraca?
— Och, myśli, że jest taki sprytny — mówi Hermiona — i że oszuka nas wszystkich. Ale nie z nami takie numery — dodaje twardo. — Dumbledore wie, że on powrócił i przejrzał plany tego szaleńca na wylot.
— Ale nikt inny tego nie wie — zauważa Dean. — Wszyscy wyśmiewają naszego dyrektora, że trzyma z takim szaleńcem jak Harry i mu wierzy.
— I to jest siła Voldemorta — mówi Hermiona. — I ta niebezpieczna przewaga, jaką nad nami ma.
— I wojsko — mówi Neville. — Ma wojsko.
— Słyszeliście, że ci Rycerze żądają usunięcia Knota i egzekucji Grindelwalda? A Dumbledore tylko się pogrąża, gdy tak definitywnie się sprzeciwia, bo to wygląda podejrzanie.
— To tylko potwierdza moją teorię. — Hermiona uśmiecha się wszechwiedzącym uśmiechem. — Zdradzają swoją prawdziwą twarz, proponując tak radykalne rozwiązania.
— Ale tłum za tym idzie.
— A naszą rolą jest, by to zmienić.
— I uwolnić Harry'ego.
— I uwolnić Harry'ego — przytakuje.
— Potrzebujemy nazwy — jęczy Fred, kładąc głowę na stole.
~*~
Hermiona wraca ze śniadania z pełnym brzuchem i słodkim posmakiem soku dyniowego w ustach, ale nie może powiedzieć, że posiłek i rozmowy ukoiły jej nerwy — gdy tak o tym myśli, to stres wraca ze zdwojoną siłą. Gdy tylko wchodzą do pokoju wspólnego Gryfonów, pada na czerwoną kanapę, czując się, jakby przez ostatnie godziny ciężko pracowała, a nie obijała się w najlepsze.
Ron siada obok niej, po czym przywołuje swój zestaw do czarodziejskich szachów, który przylatuje przez otwarte okno i ląduje w wyciągnięte ręce chłopaka. Ustawia go na stoliku i zaczyna rozstawiać figury.
— Martwię się — mówi Hermiona, zerkając na Rona spod półprzymkniętych powiek.
— Czym? — pyta i stawia królową tuż obok wieży, próbując rozgryźć jakieś nowe, przydatne ustawienie.
— Książką, którą znalazłam w te wakacje.
— Książką się martwisz... serio? — Ron odwraca się w jej stronę z niedowierzaniem. — SUMy za rogiem, a ty się jakąś książką martwisz? Ma związek z materiałem? To problem, którego nie przerabialiśmy, ale istnieje 0,01% szans, że pojawi się na egzaminach?
— To nie jest związane z SUMami — odpowiada dziewczyna, czując nieprzyjemny uścisk w sercu.
— Aż dziw — odpowiada sarkastycznie.
— Podsłuchałam rozmowę Snape'a z Dumbledore'em — zwierza się dziewczyna. — I Snape miał zanieść Voldemortowi jakieś książki, zostawił je na chwilę w bibliotece, a ja skorzystałam z okazji i je skopiowałam. I jedna z nich jest zastanawiająca. I jeśli naprawdę trafiła w ręce Voldemorta — mówi cicho — to mamy przejebane.
— Ale jak bardzo?
— Tak bardzo, że jedyny sposób, by go zabić jest autentycznie niemożliwy.
— Co? Staje się postacią z baśni czy jak?
— Nie! Wszczepia w swoją duszę dusze dementorów! — krzyczy sfrustrowana dziewczyna. — Co uczyni go praktycznie nieśmiertelnym! Bo pomyśl... czy istnieje jakiś sposób, by go dobić?!
— Dusze dementorów? — pyta Ron.
— To skomplikowane — wyjaśnia dziewczyna — ale istniał człowiek, który stworzył dementorów i ta książka to jego własnoręczne zapiski i... I lepiej, żeby Voldemort tego nie zdobył.
— Mówiłaś Dumbledore'owi?
— Oszalałeś? Oczywiście, że nie. Mam pójść do dyrektora i przyznać się do kradzieży i podsłuchiwania?
— No nie... — Ron drapie się po głowie. — Ale myślę, że coś by zdziałał. W końcu to Dumbledore.
— To po pierwsze jego pieprzona wina, jeśli Voldemort ma tę książkę, bo w bibliotece Blacków był pieprzony oryginał, a jedyną kopię posiadam ja.
— Ej, ej, ej! — Unosi ręce do góry. — Wyluzuj, nic się przecież nie dzieje.
— Nic się nie dzieje? — warczy dziewczyna. — Nic się nie dzieje?! A widziałeś, co się odpierdala w czarodziejskim świecie? Dla mnie to nie jest nic! — krzyczy i wychodzi cała buzująca od wściekłości. — To jest kurewsko dużo! — dodaje na odchodnym i trzaska drzwiami.
Ron wzrusza ramionami i postanawia, że będzie musiał porozmawiać z dyrektorem, nawet jeśli będzie zmuszony zrobić to za plecami Hermiony. W końcu nie można pozwolić, aby Sam-Wiesz-Kto stał się nieśmiertelny.
~*~
Harry naprawdę nie rozróżnia już dnia i nocy — wszystko zlewa się w jedno pasmo udręki i szaleństwa. Teraz nie ma okien i tęskni za swoim małym zakratowanym okienkiem, które miał we wcześniejszej celi. Z kolei zyskał nowe towarzystwo — niezrównoważoną morderczynię po prawej i małomównego mężczyznę na przeciwko, który tylko leży, je i okazjonalnie wrzeszczy, zdzierając gardło.
Problemem nowej celi są też dementorzy, a konkretnie ich wzmożone wizyty — jakby mieli plan obchodów, bo prawie zawsze jakiś jeden jest obecny. Snują się w tę i we w tę, a Harry nie może oprzeć się wrażeniu, że robią to po to, by węszyć strach więźniów, napawać się nim niczym narkotykiem. Bo słyszy te dziwne odgłosy, jakie wydają. Coś pomiędzy gardłowym charczeniem a zwodzeniem umierającej świni.
— Pan coś mówił? — jęczy Bellatriks jak co godzinę. Uparła się, że nie wierzy Harry'emu, ale jednak zawsze pamięta, by zapytać o rozkazy od jej pana i Harry nie wie, co myśli szalona kobieta i w co tak naprawdę wierzy.
— Nic — odpowiada zgodnie z prawdą. — Ostatnio rozmawialiśmy o szczeniaczkach, o tym jakie są urocze... znaczy Tom wyliczał zalety ich krwi w eliksirach, ale zgodnie stwierdziliśmy, że są absolutnie urocze.
— Są absolutnie urocze! — zgadza się gorliwie. — Szczególnie powieszona na metalowym płocie ze złamanymi karczkami. — Harry automatycznie żałuje, że zaczął ten temat, ale kontynuuje:
— W jaki sposób ich złamany kark sprawia, że są urocze? — pyta, zanim zdąży ugryźć się w język.
— Ich mięsko...
— Dobra skończ! — przerywa jej, na co ta wybucha głośnym śmiechem.
— Myślałam, że przyzwyczaiłeś się do makabry... — mówi, a jej głos jeszcze ocieka śmiechem. — Ta dziewczynka, co ją widujesz, co nie pozwala ci spać? Myślałam, że sprawia, że widzisz... różne, fascynujące rzeczy. Przynajmniej tak krzyczysz — usprawiedliwia się od razu. — Chciałabym mieć takie fazy... — dodaje marzycielskim tonem.
— Ona zawsze jest. Nawet teraz.
— To powiedz, żeby sobie poszła — mówi Bella nonszalancko, jakby rozmowa o nieistniejącej zjawie była na porządku dziennym. Macha ręką i uśmiecha się w przestrzeń, jakby szczerzyła zęby do zjawy Ginny.
— Właśnie problem w tym, że nie chce odejść! Uwzięła się na mnie! — tłumaczy Harry.
— I pokazuje ci różne brzydkie rzeczy? A inne złe każe robić? Mój ty biedaku — mówi z uśmiechem, a Harry wzdycha. Gdy rozmawia z Bellą, potrafi tylko wzdychać.
— To Tom ją zabił — mówi, jakby to miało znaczenie — to nie moja wina. Nie ja ją zabiłem.
— O! — Bella wskazuje palcem przed siebie. Harry kuli się w sobie, bo zna ten wzrok i wie, co oznacza. — Idą, moje kochanieńkie stworzonka!
— Nie rozumiem, dlaczego je kochasz. przecież to przez nie jest tu tak strasznie.
— Zdradzę ci sekret, pulpeciku — mówi, chociaż Harry to sama skóra i kości. — Najlepiej zabija się te rzeczy, które się kocha, a ja zatłukę ich wszystkich co do jednego jak już się stąd wydostanę. A każda chwila będzie radosna i przepełniona cierpieniem. — dodaje mściwym tonem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz